Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Przyjmij jarzmo...
„...Zachowajcie w obyczajach swych nieskazitelną czystość i świętość życie. Rozważcie, co czynicie; naśladujcie życiem tajemnice, które sprawujecie, a odnawiając pamiątkę śmierci Pańskiej, starajcie się umorzyć w sobie wady i pożądliwości ciała. Niech nauka wasza będzie dla ludu Bożego lekarstwem dusz i niech woń życia waszego będzie radością Kościoła. Niech wasze słowa i przykład będzie zbudowaniem dla domu Bożego to jest wiernych” - mówił uroczyście Ksiądz Kardynał Prymas August Hlond.
Suscipe, sante Pater...
Naprzód szept, potem gwar, jak w ulu, przeleciał zwartą gromadą. Tłum zafalował, zaszeleścił szerokimi spódnicami kobiet. Dziewczęta nawoływały się rozgorączkowane, dzwoniąc sznurami czerwonych korali o złote krzyżyki na szyi.
Nad zatoką Fińską.
- Tartu! zawołał konduktor, przechodząc korytarzem obok przedziału. Pasażerowie wysiadali pośpiesznie, nowi zaś cisnęli się z peronu do wnętrza wagonów. Ks. Paweł podniósł swe powieki. Noc, zmęczenie długą podróżą, rytmiczny ruch wagonu i stuk kół ukołysały go drzemką. Wyjrzał przez drzwi na wpół otwarte. Latarnie oświetlały budynek stacyjny i peron, po którym przebiegali zmęczeni urzędnicy kolejowi. Kilku spóźnionych podróżnych biegło w stronę pociągu pośpiesznie. Miasta nie widział. Czarna masa nocy wchłonęła je. Czuło się, że leży w pobliżu zaczajone, że oddycha ciężko wyziewami ulic, błyskając przez sen oczyma oświetlonych z rzadka okien.
Kataklizmy.
Trzęsła się konwulsyjnie ziemia, powietrze wyło od pędu i świstu bomb. Jakby tysiąc piorunów przetoczyło się po niebie i runęło z trzaskiem na świat. Siedzącym w schronach zdawało się, że się wszystko wali i miażdży ich swoją potwornością. Coś okrutnego było w tym szaleństwie żelaza, dynamitu i ognia. Nerwy - mimo doskonałego ich opanowania - nie wytrzymywały i każdorazowy bliski wybuch wstrząsał ciało mimowolnym drżeniem. Ks. Paweł modlił się.
Za kratą.
Wąski pasek nieba, zaglądający przez kratę okna, błękitniał świeżością wiosenną. Rzadko przemykał po nim biały obłok, rzadziej jeszcze popielata chmura.
W przededniu wolności.
Na wysokim wzniesieniu, dominującym nad całą okolicą, leżą Lędziny, wioska górnośląska. Jeszcze wyżej, na wzgórzu, co u swych stóp pozostawia przypadłe doń drobne domki wsi, wznosi się odosobnioną dumą kościół św. Klemensa.
Zawołaj mnie do Siebie...
Szedł do swej matki i siostry. Sam nie wiedział poco i dlaczego tam idzie. Nie miał ani do swej rodziny, ani też do znajomych z Paprocan żadnej specjalnej sprawy. Coś go jednak ciągnęło, zmuszało. Jakby jakieś przeczucie, czy nakaz wewnętrzny, co osiadł mu w duszy lekkim niepokojem.
Jak purpurowe maki...
Słuchał cierpliwie, długo. Sypały się słowa oskarżeń. Często czarne, okrwawione bólem, żalem nabrzmiałe, tryskające łzami. A on słuchał z tą litością, zrozumieniem, przebaczeniem i dobrocią, której nic nie potrafi oddać.
Najpierwsza chwała.
Nie ma go już. Nie wróci nigdy. Tylko - jak na szafirze mlecznej drogi szlak - pozostała po nim świetlista pamięć, najcudniejsze wspomnienie o wielkim Kapłanie i wielkim Polaku.