Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Kataklizmy.
Trzęsła się konwulsyjnie ziemia, powietrze wyło od pędu i świstu bomb. Jakby tysiąc piorunów przetoczyło się po niebie i runęło z trzaskiem na świat. Siedzącym w schronach zdawało się, że się wszystko wali i miażdży ich swoją potwornością. Coś okrutnego było w tym szaleństwie żelaza, dynamitu i ognia. Nerwy - mimo doskonałego ich opanowania - nie wytrzymywały i każdorazowy bliski wybuch wstrząsał ciało mimowolnym drżeniem. Ks. Paweł modlił się.
Mrok piwnicy nie dozwalał mu czytać, trzymał więc w ręku brewiarz zamknięty. Ale usta nieustannie poruszały się modlitwą. Modlił się za tych, co tu, w Łucku, konają w tej godzinie przerażenia i śmierci i za tych, co w całej Polsce padli wczoraj, lub jutro padną. Modlił się i za siebie, prosząc o łaskę Bożą na tę ostatnia sekundę, gdy nagła śmierć na strzępy rozszarpie jego ciało. I smutnym był ks. Paweł tym wielkim, ogólnym smutkiem Polaków, czujących swą straszną, nieludzką krzywdę odebrania wolności. Smutny był smutkiem człowieka wyżyn i słońca, a zmuszonego kryć się w ciemnym lochu piwnicy.
Cierpienie ludzi niewinnych, napadniętych znienacka i mordowanych bez powodu gniotło mu ciężarem pierś i paliło w niej, jak rana.
Ks. Paweł, po przekroczeniu granicy polskiej, zastał już tereny zachodnie zajęte. Nie mógł zatem udać się do Poznania, by przedstawić Przełożonemu swą prośbę o wstąpienie do wojska polskiego w charakterze kapelana.
Zresztą kwestie naszego wojska na naszych terenach przestawała być aktualna. Skierował się tedy do Łucka, gdzie wieloletni przyjaciel jego, ks. Dudek, pełnił przy katedrze obowiązki kapelana. Tu pomagał mu w pracy duszpasterskiej, wprawiając zawsze w podziw współtowarzysza swym poświęceniem, gotowością do ofiar, życzliwością, ogarniającą wszystkich.
Tę postawę wielkiej, szczerej życzliwości dla ludzi, potwierdzanej nieustannie czynem, zachował ks. Paweł przez całe życie. Ona wyróżniała go spośród innych. Po niej poznawano jego działalność, jak kwiat po kształcie i barwie. Ona też świetlistym śladem pozostała we wspomnieniu tych, którzy go znali.
Gdy na pewien czas milkł głuchy warkot niemieckich samolotów, ks. Paweł wychodził ze schronu, śpiesząc na miejsca nieszczęścia, do domów zbombardowanych. Tam spowiadał, udzielał ostatniego namaszczenia, opatrywał rannych.
Kapłan i samarytanin pochylał się nad ludzką niedolą, dając ze siebie maximum ukochania - w Jezusie i dla Jezusa - tego wszystkiego, co opuszczone, słabe, ułomne i cierpiące. Wychodził niejako ze siebie, pokonując naturalną odrazę na widok krwi, okropności ran poszarpanego ciała i trupów. Pokonywał swe zmęczenie i właściwy naturze ludzkiej lęk, grzebiąc nocami ofiary wojny.
Gdy przewaliła się i ucichła burza wojny, ks. Paweł, wraz z ks. Alojzym, udali się w październiku r. na Śląsk.
San, stanowiący wówczas granicę, musieli przebyć wpław. Niebezpieczeństwo, związane z przejściem owej granicy, ominęli szczęśliwie. Ks. Paweł zamieszkał u swej matki, w rodzinnej wsi, w Paprocanach. Miejscowy kościółek stał się przedmiotem jego starań, oraz ośrodkiem działalności duszpasterskiej. Stąd promieniowało jego ukochanie człowieka, oparte o czyn, stąd rozchodziły się ścieżki wytrwałych zabiegów o chwałę Bożą.
Wstępem do jego twórczego dzieło - poematu miłości i ofiary - pisanym na kartkach dni niepoliczonymi literami zaparcia się i wysiłku - wstępem było paprocańskiego kościółka. Rozpoczął od gruntownego remontu. Wymalował ściany, poprzednią drewnianą podłogę zastąpił kamienną kolorową posadzką. Wkrótce stanęły konfesjonały i ławki. Na ścianach zawisły obrazy stacji Męki Pańskiej. Potem przyszły naczynia święte - monstrancja, kielichy, puszki. Dalej liturgiczne szaty - kapa, ornaty i bielizna kościelna.
Na to wszystko potrzeba było zdobyć środki materialne, a zdobycie ich w czasie wojny wymagało niemało trudu. Toteż ks. Paweł sam pracował, jak każdy inny robotnik. Zwoził piasek, kopał ziemię, mieszał wapno, nosił deski, drabiny i kafle. W krótkim czasie zdążył poznać całą rozciągłość trudu swego kapłańskiego obowiązku. Był tym, na którego zwracały się oczy wszystkich, śledziły każde poruszenie, nicowały każdy czyn. Ludzie, którzy sami dla siebie są niepojęcie wyrozumiali nawet w najcięższych grzechach i dla każdego swego moralnego przestępstwa wynajdują okoliczności łagodzące, nie przebaczą zakonnikowi, czy księdzu najmniejszego uchybienia. Dziwne zastosowanie praktyczne ma tu charakterystyczny przejaw stosunków ludzkich, tak mistrzowsko podchwycony przez Jezusa: źdźbło dostrzeżone w oku bliźniego a belka we własnym niezauważona.
Kapłan-zakonnik musi być zawsze uśmiechnięty, serdeczny, gotowy na skinienia innych. Jakby nie był człowiekiem i nie miał swych osobistych smutków, trosk, potrzeb, niedomagań zdrowia, indywidualnego krzyża życia. A gdy się, mimo wszystko, zdobywa na pogodę - znajdą się tacy, co cnotliwość jego w sądach swych na grzeszną słabość obrócą. W ich interpretacji sługa Boży staje się za-uśmiechnięty, za-serdeczny, za-usłużny. Już podejrzliwość wietrzy w tym objaw złych, przyrodzonych skłonności.
Oddawać siebie wszystkim naokoło w rozlaniu się miłości, rzec można bezimiennej, niemal bezprzedmiotowej, bo mającej za obiekt abstrakcyjną, niedotykalną ideę zbawiania dusz...
Każdego cierpliwie wysłuchać, zrozumieć, pokochać, dając cząstkę własnego serca - nie odbierając całości Bogu - to zwykła droga kapłana-zakonnika. Umieranie sobie przez wyzbycie siebie.
Warunki, jakie narzucała duchowieństwu katolickiemu okupacja niemiecka, były tą siecią, oplątującą każdy jego krok, każde niemal słowo. Lepka jej pajęczyna wisiała wciąż w powietrzu. Czuło się, że czyjeś wiecznie czujne podejrzliwe oko wszędzie śledzi, ściga... Czyjeś czułe ucho podchwytuje każde zdanie... rade podchwycić nawet uderzenia serca, by wywnioskować z nich, jak gorąco kocha się nim Polskę.
Ks. Paweł wiedział o tym, że jest śledzony. Wiedział, że cień hitlerowskiego szpiega skrada się zawsze za nim kocim krokiem. Wiedział, ale... Jedno tylko za swym Boskim Mistrzem mógł powtórzyć: „Jam się na to narodził i na świat przyszedłem, aby dać świadectwo prawdzie”. Ten, kto ukochał prawdę, której pełnią i synonimem jest Bóg, nie potrafi milczeć, gdy obrona jej wymaga krzyku.
Milczenie w tym wypadku byłoby nieraz grzechem przeciw samej prawdzie. Wielcy myślą i sercem - męczennicy pierwszych wieków chrześcijaństwa - nawet wobec przygotowanych stosów, otwartych lwich klatek, czy wzniesionego miecza nie przestawali głosić wyznawanej prawdy.
Paweł, zakonnik, predestynowany na męczeństwo - powolnego umierania sobie na krzyżu reguły, lub też śmierci na posterunku mu powierzonym - nie kwestionował formy, jaką mu wymodeluje wola Boża. - Czy to nie wszystko jedno - kiedy i jak zginąć? Odwaga przytym znamionowała go od najwcześniejszych lat.
Dlatego mówił z ambony otwarcie - jak czuł, jak wymagała tego jaskrawa niesprawiedliwość gwałconej prawdy.
A pająk - ze swastyką na grzbiecie - sieć dalej snuł...
Nie wolno było głosić kazań w języku polskim. Z urzędów i szkół usuwano Chrystusowe krzyże.
Ks. Paweł zaś wygłosił kazanie o krzyżu - po polsku. Na posterunku policji niemieckiej i w gestapo pszczyńskim nazwisko „Kontny” akcentuje się z zimną wściekłością. Z tą samą wściekłością, oglądaną zawsze na twarzach hitlerowców, która jakby stanowiła nieodłączny ich rys.
Protokóły, sporządzone na księdza Kontnego, opiewające jego przestępstwo przeciw władzy niemieckiej, leżały na biurku. I ks. Paweł wiedział, co oni tam, za tymi biurkami, myślą o nim. Wiedział, że burza już się zebrała i lada godzina uderzy grom.
Nie krył się, nie uciekał. Miłosierdziu Pana powierzył swój los.
W Paprocanach modlono się gorąco za swego księdza. Lud kochał go i drżał na myśl utraty tak gorliwego bożego pracownika. Rzucali się więc ludzie na pomysły różne. Nie zaniedbano żadnych możliwych środków. I - chyba tylko cudem - sprawę udało się umorzyć.
- Czy przycichł odtąd ks. Paweł, skrył się w cień trwożliwej bezczynności w obawie, by się nie narazić władzy okupanta? Nie. Nie mógł.
Współczesna chwila narodowego ucisku, przemocy - większej, niż w warunkach normalnych, żądała działalności kapłańskiej. Wywożono Polaków wgłąb Niemiec, krzywdzono, bito, więzienia nimi zapełniano.
Trzeba więc było naogół spowiadać, pocieszać, wzmacniać moralnie, błogosławić, wspomagać nawet materialnie - o ile było z czego. -
Ks. Paweł bywał trzy razy tygodniowo w Tychach - oddalonych o 4 km. z pomocą tamtejszemu księdzu w pracy duszpasterskiej. W lecie jeździł rowerem, w zimie i okresie błota - pieszo.
Bywał i w sąsiednich parafiach. Zawsze gotowy na każde skinienie, na wszystkie usługi, jakich po nim spodziewano się, szedł, spieszył w pędzie jakiejś niepohamowanej gorliwości. Jakby czuł, że żyjąc krótko, musi przeżyć „czasów wiele”. Jakby go ktoś naglił, by pośpiesznie dopełniał swój kielich ofiarny. I nic go nie mogło powstrzymać w tych apostolskich wędrówkach.
Nawet najbardziej przykra pogoda. Deszcz siekł mu nieraz po twarzy, spływał zimnymi kroplami po szyi, przemaczał wskroś. Nasiąkłe wodą ubranie ziębiło i ciążyło na ramionach, w zimie mróz zaciskał, jak kleszczami, oddech w krtani, osiadał białym szronem na rzęsach, policzkach, na kołnierzu.
Szalejąca zamieć rzucała mu w oczy garście kłujących igieł, wdzierała się ze świstem pod rondo kapelusza nisko uchylonej głowy. Wiosenne roztopy rozlały się szeroko, w lepkim błocie ugrzęzły drogi. Wiatr dmie, wstrzymuje, chce przewrócić, unieść. A on idzie. Idzie wytrwale, uparcie, z wytrwałością wszystkich „szaleńców bożych”, z niezłomnym postanowieniem dojścia do celu, który sobie naznaczył.
Przemokły, zabłocony, zziębnięty. Lecz idzie. Odwaga go nie opuszczała. Nie lękał się niczego. Ciemności nocy, niebezpieczeństwa, napady po drogach, szerzące się w okresie okupacji, nie trwożyły go. Czuł się dzieckiem Ojca Niebieskiego, który widział każdy jego krok, słyszał każdą modlitwę i każdy oddech. Wiedział, że gdziekolwiek się zwróci, wszędzie pójdą za nim, Jego kochające, ojcowskie oczy. Lękał się tylko, żeby tych najlepszych oczu nie zasmucić obrazą grzechu.
Kiedyś wieczorem wracał ks. Paweł z Świętochłowic. Szedł zmęczony i zamyślony. Jego wysoka, szczupła postać jeszcze wyższą zdawała się w nocnym cieniu. Kroki wsiąkały mięko, prawie bezszelestnie w piasek ścieżki. Myśl znużona kołowała urywanie wciąż około tego samego przedmiotu.
Czasem coś, jak szary kłębek, wypadło mu spod nóg i potoczyło się w ciemność. To znów przelatujący nocny ptak omalże nie musnął jego twarzy miękim skrzydłem.
Wstrząsał się lekko ks. Paweł i znów - po chwili - pogrążał się w zamyślenie.
...Nie wiedział, którego z księży - sąsiadujących parafii - zaprosi na najbliższą niedzielę. Ten ma u siebie odpust, tamten czuje się niezdrów... Inny gdzieś się w podróż wybiera. A ks. Paweł miał zwyczaj zapraszać do swego kościoła duchowieństwo z pobliskich parafii. Chciał stwarzać warunki jak najbardziej zbliżające wiernych do Boga. Przyjazd innego księdza dawał sposobność spowiedzi tym, którzy krępowali się jego jako spowiednika. Pewne urozmaicenie w kościele pociągało ludzi.
Liczył się z tym ks. Paweł i sprawa uświetnienia nabożeństw zajmowała go szczególnie. Tak bardzo przytym lubił splendor zewnętrznej chwały Bożej. Lubił wszystko, co się odnosiło bezpośrednio, lub pośredni do Boga, co Mu służyło w jakikolwiek sposób i przyczyniało się jego czci.
Drogim mu był każdy kwiat ołtarza, każdy dźwięk organów, czy koronka, zdobiąca białe płótna obrusów z mensy. W jego świątyni musiało wszystko lśnić czystością, pięknem pociągać, czarować barwą.
Procesja zniewalała go wzruszeniem. Gdy niósł monstrancję z białą Hostią, gdy za baldachimem szedł rozśpiewany lud, a stojący wkoło na kolana padali przed Bogiem utajonym - była w tym jakaś cząstka wiekuistego szczęścia. Triumf Boga w uniesieniu tych prostych oddanych Mu serc.
Z daleka doleciało go ujadanie psa. Zrozumiał, że się zbliża do wsi. Jeszcze kilometr drogi pozostał mu do przebycia.
Ks. Paweł znów zapadł w swą zadumę. Teraz zaczął przemyśliwać, czym jeszcze mógłby podnieść blask okazałości nabożeństw. Już zaangażował na stałe organistę, zorganizował kościelny chór. Chciałby jeszcze...
Nagle czarny cień oderwał się od przydrożnego drzewa. Jeden skok - i jakiś barczysty mężczyzna rzucił się nań z impetem.
- Bandyta!...
Ks. Paweł w jednej sekundzie zrozumiał co mu grozi.
- Niepokalana!... szepnął tylko. Zebrał się w sobie w mgnieniu i - zanim napastnik zdołał wymierzyć mu śmiertelny cios - uchwycił go silnie za obie ręce.
Takiej siły nie spodziewał się opryszek po cichym, pokornym zakonniku. Zwisł mu w rękach jak szmata.