Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Za kratą.
Wąski pasek nieba, zaglądający przez kratę okna, błękitniał świeżością wiosenną. Rzadko przemykał po nim biały obłok, rzadziej jeszcze popielata chmura.
Żelazna krata wysokiego okna, krwawo-brązowa od rdzy, na tle przestworzy zdawała się czarna. Jej rzadka sieć oddalała w nieskończoność to słoneczne niebo, oddalała ziemię, oddalała radość i wszystko, co tętni życiem, uśmiechem i blaskiem na wolności.
Przytłaczała, miażdżyła, rujnowała ludzką duszę, wysysała z niej krew życia, odbierała nadzieję, wisząc tak zawsze między niebem i ziemią, a ciasną, cuchnącą celą. Jak znak męki i potępienia.
Ks. Paweł Kontny siedział na kamiennej posadzce. Choć za murami więzienia świat pławił się w cieple słonecznym i maj pogodny kwitł bielą strzelistych narcyzów i cudowną wonią konwalii, w ponurej celi panował chłód.
Nie zaglądały tu nigdy promienie słońca, ni o wschodzie, ni w południe ani o zachodzie. Od betonowej posadzki zimno przejmowało dreszczem, po kątach rozpełzły się zielono-czarne plamy wilgoci. Ks. Paweł, nie wiedział, za co go tu wtrącono.
Przed dwoma dniami, 26 maja 1941 roku, na jego podwórko w Paprocanach zajechał samochód niemieckiego gestapo. Aresztowano go i osadzono w więzieniu, w Mikołowie, wraz z kilku innymi księżmi ze Śląska. Gestapowcy milczeli w odpowiedzi na zadawane im pytania, za co ich, uwięziono.
Ks. Paweł, siedząc samotnie, modlił się i myślał na przemiany i znów myślał i modlił się. Losowi samemu poddał się ze spokojem i odwagą nigdy go nie zawodzącą. Nie wiedział, co go czeka. Rozstrzelanie, czy też obóz koncentracyjny w Niemczech. Z góry poddawał się chętnie wszelkim rozporządzeniom Bożym. Cokolwiek z nim się stanie - niech we wszystkim będzie uwielbiony Bóg. Wola Boża była mu zawsze Bożym miłosierdziem. Dopuszczeń Boga względem siebie nie brał nigdy pod mikroskop ludzkiego rozumowanie. „Bądź wola Twoja” - to gotowa odpowiedź, którą zawsze nosił wypisana w duszy na każde Chrystusowe żądanie. Smutno tylko było księdzu Pawłowi, że pozbawiono go Mszy św. i połączenia - przez nią - z Jezusem eucharystycznym w Komunii św. Że zabrano mu brewiarz, towarzysza wszystkich jego apostolskich wędrówek. Że w domu pozostała zapłakana matka i wierny lud opuszczony.
Dni w więzieniu wlokły się wolno, ponuro, jak korowód mar. Chwile martwiały nieraz jakimś otępiałym zadumaniem. Jednostajność, brak ruchu, nuda z apatią osłaniała twarze, ociężałością zawisła w ruchach.
Ks. Paweł, człowiek czynu, nieustannej pracy, nie mógł przyzwyczaić się do więziennej bezczynności. Czuł się, jakby zegar jego życia zatrzymano. Stanął czas. Jakby dostał nie przewidziany urlop z pracy, a raczej dymisję. Coś nieprzyjemnego było w tym przymusowym „odpoczynku”.
Tyle pracy, przeróżnych spraw, niekończących się trosk wikłało go na codzień. Oto nagle ktoś przeciął nić i kołowrotek życia stanął bezczynnie.
Jak cmentarne krzyże na żołnierskich grobach, tak podobne tu do siebie godziny wszystkie. Trzy razy dziennie otwierały się drzwi i dozorca wnosił jedzenie. Rano i wieczorem dawano coś, co - wbrew wszelkiemu podobieństwu - nazywano kawą, a w południe imitację zupy.
Gorący czerwiec płomienił się ponsowością maków w ogrodach, w sadach poczynały się lekko różowić najpierwsze czereśnie.
Ks. Paweł wiedział, że w polu białymi gronkami zakwitły ziemniaki, a topole w Paprocanach rozsiewają już swe nasionka przyczepione do lekkiego puszku. Mgła, zamieć tego mlecznego puchu...
A tu szary płot więziennego podwórka i ponury, okrętowany w oknach gmach. W rogu okna, u wylotu zardzewiałej rynny, siadał wróbelek, ćwierkając długo, zapalczywie. Więzień lubił wróbla i to jego ćwierkanie, co w pustkę celi wdzierało się echem wolności.
Z okna naprzeciw - innego więźnia blada twarz bieliła się zza kraty i szyby. Czasem wysuwała się ostrożnie jego ręka, przez wąską szparę między prętami, rzucając okruchy chleba gołębiom. Nie dojadł sam, by im zostawić. Na ten gest jego dłoni - zlatywały się gromadnie, bijąc się z hałasem skrzydłami. On patrzył, jak w tych skrzydłach połyskiem odbija się słońce, bo go ze swego okna nie mógł dojrzeć. W ciemnych oczach młodego kapłana migotał gasnącym płomykiem żal.
W zimnych murach ciasnej celi wilgoć i zaduch zżerały mu płuca. Nie wiedział, czy te zbolałe piersi odetchną kiedy jeszcze świeżością szerokich pól, żywicą lasów. I z tą nieodłączną, myślą o śmierci wyśpiewał swoje „Marzenia więźnia”!:
„Przyjdziesz do mnie w noc jesienną, rozżaloną
Szeptem liści zakrwawionych brzóz i grusz...
Dobre oczy skryjesz w białych rąk zasłonę,
Cicho powiesz przenajdroższe słowa: już...
I ostatnia pieśń bolesna zadrga w płucach,
Zrosi usta delikatnym rąbkiem krwi -
Nie płacz, Śmierci, bo mnie przecież nie zasmucasz...
A Mamusia o wolności dla mnie śni.
Wolny wezmę grudkę ziemi spod Warszawy
I pójdziemy w rozpłakaną smutną noc...
Wolny wezmę grudkę polskich modlitw krwawych...
Nie płacz, Śmierci, z łun i prochów wstanie Moc”.
Po tygodniu wyprowadzono księży na podwórze. Spotkali się wszyscy po raz pierwszy. Pozwolono im rozmawiać. Ks. Paweł w czasie tej przechadzki poznał się i zbliżył z ks. Janem Klyczką, administratorem kościoła w Lędzinach.
Ks. Klyczka ze zdumieniem pomieszanym z podziwem, wpatrywał się w chudą o zapadłych policzkach twarz swego nowego przyjaciela. Było w niej coś fascynującego. Uderzała ascetyzmem i wewnętrzną pogodą.
Kapłani pocieszali się nawzajem, zachęcając jedni drugich do przetrwania. Odtąd dwa razy tygodniowo wyprowadzano ich na tego rodzaju spacer.
A pod murami więzienia, od strony zewnętrznej, stali najbliżsi. Dusze oddane, kochające. Wierni, co po stracie swych kapłanów nie mogli utulić się w żalu. Stali tak od najpierwszego świtu do późnej nocy, a nieraz i przez całą noc w „kolejce”, by podać uwięzionym paczkę. Długa, szara, bolesna kolejka. Setki ludzi. Każdy, co stoi w niej, ma niemą boleść w twarzy, czasem w oczach łzy... a za kratami kogoś najdroższego. Kolejki pod murem więzienia! - Któż ich nie zna?! Po całej Polsce wszędzie te same. Na Pawiaku w Warszawie, czy w Mikołowie na Śląsku... Wszędzie te same.
Stoi się, stoi dzień cały - na deszczu, błocie, czy mrozie. A gdy się wreszcie dociśnie do okna w więziennym murze - jeden kaprys urzędnika, będącego w niehumorze, niweczy, przekreśla kilkunastogodzinne oczekiwanie i nadzieję wszystkich niespanych nocy, przepłakanych dni.
Paczka nieprzyjęta! Oni zaś tam - za kratami - ojcowie, bracia, przyjaciele, mężowie - głodni czekają na nią... I znów się stoi dzień cały. Od 3-ciej rano.
Wzrok z uporem wpił się w okutą żelazną bramę, co z tak strasznym okrucieństwem zamyka młode życie najlepszych, najszlachetniejszych synów Kościoła i Ojczyzny. - Czemu nie ustąpią jej zawory przed siłą tęsknoty tego wzroku, przed serca rozpaczą, przed bolesnym szeptem zaklęć i próśb? Czemu palące łzy nie roztopią swym żarem jej zamków?
Męczeńskie, bolesne stacje polskich matek, sióstr, żon - na polskiej ziemi pod niemieckimi więzieniami!
Zapobiegliwość i starania życzliwych ks. Pawłowi osób, szczególnie Erwina Czypka, sekretarza sądu, dopięły celu. Posyłano mu żywność - jakąś drogą półoficjalną - posłano również brewiarz. Ten ostatni był wielka pociechą więźniowi, spragnionemu pociechy religijnej. Odmawiał go potajemnie, kryjąc się przed śledzącym wzrokiem dozorców.
Ta sama życzliwość dobrych parafian otwarła mu drzwi więzienia. Sędzia dr Peters robił wszystko, co leżało w zakresie jego możliwości by ks. Pawła usprawiedliwić z winy i od kary zwolnić. Na rozprawie sadową zarzucono oskarżonemu, że w święto Wniebowstąpienia Pańskiego, 22 maja 1941 r., odprawił Mszę św. w późniejszej godzinie, gdy tymczasem władza państwowa nie uznawała tego kościelnego święta, lecz traktowała go jako dzień roboczy.
13 czerwca 1941 r. ks. Paweł wrócił do Paprocan.
Wolność nie wróciła mu spokoju. Szpieg niemiecki chodził za nim krok w krok. Żadne kazanie nie obeszło się bez jego udziału. Rewizje, podejrzenia, zaczepki. A ks. Paweł nadal nie potrafił milczeć. Bronił prawdy, oburzał się przeciw niesprawiedliwości. Jego prostolinijność była mu poprostu zgubą w oczach okupanta. Że jeden z najpierwszych nie padł ofiarą ich przemocy, że nie zesłano go - jak tylu innych księży ze Śląska - do obozu koncentracyjnego, zawdzięczał to wyłącznie życzliwości komendanta policji niemieckiej w Paprocanach. Protestant, rodem z Austrii, był człowiekiem na wskroś humanitarnym, wyrosłym duchowo ponad poziom moralny swych współrodaków. Jego to życzliwość nieustannie przestrzegała ks. Pawła przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Przestrogi były na czasie. One to niejednokrotnie ratowały ks. Pawła w sytuacjach bez wyjścia.
Komendant ów w r. 1944 przeszedł z protestantyzmu na łono Kościoła katolickiego, za co, zwolniony z urzędu, zesłany został do obozu.
Mimo tych sprzyjających warunków, dalsza praca w Paprocanach stała się dla ks. Pawła niemożliwą z powodu wzrastających szykan ze strony gestapo. W dodatku ks. Paweł, wraz z całą swą rodziną, zademonstrował jawnie swą zdecydowaną polskość, odrzucając stawiane mu propozycje podpisania tzw. volklisty. Pogardził „folkdojczostwem”, co miało mu przynieść swobodę działania, względy władzy państwowej i dobrobyt.
Gestapo zemściło się za to na domu Kontnych. Zlikwidowano im sklep, który był źródłem ich utrzymania, a towar zarekwirowano. Ks. Paweł zaś musiał rozstać się ze swą rodzinną wsią, z kościołem, w który włożył tyle pracy i starań - całą duszę.
W połowie listopada 1941 r. udał się do Lędzin, odległych o 12 km., prosząc tamtejszego proboszcza, ks. Kleczkę, o przyjęcie go do pomocy w pracy. Został też przydzielony jako vicarius cooperator do kościoła św. Klemensa w Lędzinach.