Sługa Boży ks. Paweł Kontny
(1910-1945)chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet
Książka
Zawołaj mnie do Siebie...
Szedł do swej matki i siostry. Sam nie wiedział poco i dlaczego tam idzie. Nie miał ani do swej rodziny, ani też do znajomych z Paprocan żadnej specjalnej sprawy. Coś go jednak ciągnęło, zmuszało. Jakby jakieś przeczucie, czy nakaz wewnętrzny, co osiadł mu w duszy lekkim niepokojem.
Sam sobie dziwił się, co się z nim stało, dlaczego ulega nieokreślonemu przeczuciu? Dlaczego daje się mu powodować - on, co nie znał ustępstw dla samego siebie...?
A jednak szedł.
Patrzył po polach bezkresnych, ośnieżonych, po drzewach, co wyciągały żałobnie czarne ramiona, kiwając nimi na wietrze, jakby pożegnalnie. W szarym, bezbarwnym niebie krył się zaczajony smutek, a chmury gnały pospiesznie, niby z lękiem przed czymś uciekając. Gnały tak prędko, jak życia dni.
Kilka wron przeleciało z żałosnym krakaniem, zakołowało nad zagajnikiem i opadło na drzewa. Ks. Paweł nie wiadomo czemu wstrząsnął się. Coś przykrego było w tym wronim krakaniu. Wzrok jego błądził dalej po pustych polach...
I od tej pustki, od śniegu, od poczerniałych lasów ciągnął ku niemu melancholijny wiew smutku, zadumy. Uczuł się nagle strudzonym, osłabłym, jak małe dziecko zagubione w nieznanym kraju. Zapragnął usiąść na drodze i tak pozostać... i nie iść już dalej, o niczym nie myśleć, nie pamiętać. Jakiś żal - nie wiadomo skąd i o co - zakotłował mu w piersi łkaniem, zaszlochał w duszy. Nie pamięta, aby kiedy w życiu taki smutek - bez powodu - opętał mu myśli. Próbował z nim walczyć. Na próżno. Nie ustąpił.
Ks. Paweł spuścił nisko głowę, jak pokonany i szedł.
...Może matka chora? Może jakieś nieszczęście w domu?... robił przypuszczenia, a jednocześnie analizował swe sumienie, czy nie popełnił względem Boga jakiegoś grzechu, który się mści na nim teraz niepokojem?
Ale sumienie nie czyniło mu żadnych wyrzutów.
Gdy przestąpił rodzinny próg, niespokojne spojrzenie matki skrzyżowało się z pytającym wzrokiem syna. Oboje coś przeczuwali, przed czymś drżeli, ale milczenie zaciskało im usta.
Matka ubiegłej nocy widziała we śnie swego syna-kapłana w kaplicy, w Lędzinach. Od głowy do stóp okrywała go purpura. Dziwnie wstrząsnęło nią to widzenie, choć zazwyczaj do snów nie przywiązywała większej wagi. Dlatego ze szczególną troską wpatrywała się w drogie rysy swego najlepszego syna i nie mówiła nic, nie chcąc wprowadzać smutnego nastroju. A jego serce wezbrało miłością. Jak nigdy dotąd wylewał się przed nimi serdecznością bez nazwania. Wnikał w każdy najdrobniejszy szczegół bez życia, interesował się każdym jego drobiazgiem, udzielał rad i wskazówek, pocieszał.
Zawezwał potem znaczniejszych obywateli z Paprocan, służąc im również radami. Słowa jego tchnęły powagą i namaszczeniem. Stanowcze, kategoryczne jak testament, żądały usunięcia z serc nienawiści, odnowienia ducha we wzajemnej chrześcijańskiej miłości, odrodzenia w łasce Chrystusowej.
A gdy przyszła chwila pożegnania z rodziną... ks. Pawłowi - po raz pierwszy w życiu - zabrakło sił odejść od swych najbliższych. Po kilka razy żegnał się z każdym, odchodził - i znów przystawał - wracał - i patrzył na nich, nie mogąc odejść... Coś mu się w duszy załamywało, coś prosiło, by pozostał.
Odszedł jednak, zmuszając się całym wysiłkiem woli.
W drodze powrotnej ogarnął go spokój, jaki spowił duszę Chrystusa, gdy po ostatnim fiat w Ogrójcu, po przyjęciu kielicha męki, podniósł się z klęczek, by iść na spotkanie wroga... Jakaś rzewność wkradła mu się w duszę. Kołysała nią lekko, rytmicznie jak zagonem błękitnego lnu powiew skądś nadlatującego wiatru. Chciałby się znaleźć w tej chwili w kościele, uklęknąć przed Najśw. Sakramentem, wpatrzyć się w Hostię białą...
Spojrzał ku niebu. Na zachodzie różowiło się z lekka, przeświecając nieśmiałą zorzą poprzez rzedniejące chmury. Spokojem swym, złocistością przykuło jego wzrok i serce. Przyzywało go po prostu jakąś najcudowniejszą obietnicą. Tęsknie schylało się ku niemu i tęsknotą nagłą porwało mu duszę. Niebo. Zapatrzył się w nie bezpamiętnie. „Zawołaj mnie do Siebie z pól kwietnych, czy bezdroży, Mój Jezu...”.
W Lędzinach odwiedził jeszcze dom wiernych, którzy przez okres okupacji nieśli pomoc ofiarną na rzecz bliźnich. Zachęcał ich do dalszej pracy dla innych, pocieszał i żegnał serdecznie. A gdy ci wyrażali swój podziw nad jego bezgranicznym poświęceniem dla dusz, ks. Paweł, który nigdy nie znosił pochlebstwa, ni pochwał, ni słów uznania, tym razem wzruszył się myślą - potrąconą niechcąco przez drugich - co żarem ofiary gorzała mu w piersi. „Gotów jestem oddać swe życie za powierzone mi dusze” rzekł głosem mocnym i nabrzmiałym od wzruszenia, wskazując ręką na serce.
Mrok już zapadał, kiedy zbliżał się do plebanii, światło nie rozjaśniało jej okien. Od zewnątrz dom wyglądał ponuro i pusto, jakby nie było w nim żywej duszy.
- Tak, Panie, za dusze, któreś mi powierzył, gotów jestem oddać swe życie. Życie jest Twoim darem. Kocham je. Kocham tę ziemię oblaną każdego poranka nowym światłem wstającego dnia. Kocham wschody i zachody słońca i szum lasów i kwitnące wiosną pola... w zimie otulone pierzynami śniegu... Chciałbym żyć, by chwalić Cię, Panie, podziwem dla artyzmu Twoich dzieł. By wielbić Cię moją modlitwą i pracą bez spoczynku - dla chwały Twojej. Chciałbym żyć... Czuję trwogę swej natury przed tym, co ją gasi, niweczy...
- Boże mój, skąd we mnie ta trwoga i lęk?! Dziękuję Ci za piękny, święty dar życia. Ale, o Panie, jeśli chcesz - jeśli zażądasz... Jezu, Pasterzu Dobry, co życie Swe dajesz za owce swoje... Jezu, jam również gotów oddać swe życie za dusze.
Stał w ciemności i trzymał za klamkę u wejścia. W zamyśleniu poruszył ją. Ktoś od wewnątrz uchylił ostrożnie drzwi. Blada, wystraszona twarz mignęła w mroku korytarza.
- To ksiądz! z wyrzutem i ulgą, szepnęła kobieta.
Był tak zamyślony, że nie zauważył jej żalu. „Dziękuję” rzekł krótko i poszedł dalej w milczeniu.
Siostra księdza proboszcza zdziwiła się.
- Czyż to był ks. Paweł, ten, który nigdy nie przeszedł bez uśmiechu i dobrego słowa...? On - tak bardzo przez wszystkich miłowany!...
Ks. proboszcz, brat jego, bratowa, ona i wszyscy domownicy kochali go, jak syna... - Czemu dziś taki zadumany? Czy smutny! A może zmęczony... może się modlił?...
Na noc udali się wszyscy do piwnic. Ciemno, przejmujący chłód nastrajał smutno.
Słowa padały monosylabami. Brzmiały jakoś dudniąco - jak w studni - głucho.
Ks. Paweł - przed spoczynkiem - poprosił zebranych, by uklękli i wzbudzili szczery żal za grzechy. Z ust jego popłynęły słowa modlitwy. Drgała w nich skrucha, pokora i prośba o miłosierdzie. Tym drżeniem wypowiadał mimowolnie to, co nie chciały zdradzić przed otoczeniem same słowa.
Potem poprosił ks. proboszcza o spowiedź. Poszli obaj do kancelarii parafialnej, gdzie ks. Paweł ukląkł i wyznał swe winy, prosząc o rozgrzeszenie.