Ośrodek Postulatorski Chrystusowców
ks. Paweł Kontny

ks. Paweł Kontny

(1910-1945)
chrystusowiec;
zginął w Lędzinach,
stając w obronie cnoty czystości kobiet

Książka

Koloryt ofiary


Futrem białych niedźwiedzi otuliła zima klomby, rabaty i dróżki strzyżonych szpalerów w ogrodzie. Okna od korytarzy pokryły się grubą szadzią szronu. Na szybach cel - delikatne, misterne rysunki, srebrnych witraży. Rytm nowicjackiego życia pulsował równo, skupiając się napięciem swej żywotności - jak krwią w sercu - w kaplicy, gdzie przed Więźniem Boskim, utajonym w Sakramencie, jaśniała pokornym światłem lampka wieczna.

W chwilach wolnych, rwanych strzępkami z rekreacji, Paweł odwiedzał Go tu, dzieląc się z Nim każdą myślą, każdym postanowieniem i zwycięstwem nad sobą. Przed nim też wyznawał swą niedoskonałość, swe słabości, co nie zawsze chciały ustąpić przed sprężystością woli, sięgającej po wysokie cnoty.

On - ze złotego kielicha - fosforyzował Swą łaską, przemawiał i pouczał w ciszy głosem, którego nic nie odda, nic nie powtórzy.

Na głos ten czeka się latami - w czystości, tęsknocie, w czuwaniu, z płonącym kagankiem wiary we wzniesionych wysoko ramionach.

...Gdzieś, w dali, za murem przewalało się olbrzymią falą życie świata - z szumem, tętentem, hukiem wysokich hal fabrycznych, z wyciem syren, gwizdem luksusowych pociągów, warkotem samolotów, klaksonami eleganckich aut... Życie barwne, połyskliwe, rozświecone neonami reklam wielkich miast, ogłuszające jazzem dancingowych sal...

Przewalało się, pędziło naprzód, gnało w bezpamiętnym szale otumanieni narkotykiem używania.

A w półmroku zakonnej kaplicy - ze złożonymi dłońmi - klęczał nowicjusz Paweł.

Cisza aż kłuła w uszach, aż niepokoiła.

W duszy zakonnika cisza miała koloryt ofiary. Omawiał z Tym - przed którym klęczał - odwieczną sprawę zbawienia dusz.

Nie wiązało go już nic z tym - kipiącym warem gorączkowych spraw - światem. Tyle tylko, że się modlił zań, wynagradzał Bogu za jego grzechy, a w przyszłości miał nieść ogrom swej bezinteresownej pracy za jego zbawienie.

Lubiła też dusza Pawła chadzać ścieżkami Męki Pańskiej. - Czyż podobna zresztą, by zakonnik-ukrzyżowany sobie i światu - nie rozmiłował się w krwawej męce najdroższego swego Mistrza, w tym najbardziej wstrząsającym dramacie wszechświata.

Wszystko, co człowieka w życiu jego - najsilniej gniecie, miażdży, upokarza, łamie, szarpie cierpieniem ciało, pali duszy okrutnym bólem, co łzami udręki napełnia oczy - a na co niema nazw - to wszystko znajduje on w męce swego Zbawiciela. Czego zaś nie dostaje w jego powolnym przez bieg lat - konaniu, dopełnia to Jezus konaniem Swym na krzyżu. Paweł szedł Drogą Krzyżową od stacji do stacji.

Każdy fragment bolesnych scen taką straszliwą siłą wyrazu przykuwał wzrok, że wpatrując się w jeden epizod, można by przed nim przetrwać na klęczkach życie całe. Można by trwać - bez poruszenia, bez słowa, w oniemiałym zdumieniu, że to On... Bóg... i że tę całą ohydę faryzeuszowskiej przewrotności, rzymskiej małoduszności i polityki, żołdackiego grubiaństwa przyjął i zniósł... dla mnie.

Dla mnie, co milion razy postanawiam iść za Nim na szczyty Jego myśli i każda byle drobnostka spycha mię w dół, jak z góry oślizgłej lodowcem. Człowiek, co z bezmyślnością jakiegoś pierwotniaka broczy w kanałach brudu grzechów, nie myśli, że tę swawolę jednodniowej łątki uprawia kosztem krwi Najniewinniejszego. Nie myśli, że w Ogrójcu, zlany krwawym potem - od trwogi i bólu ducha - zemdlał przeczysty, sprawiedliwy Chrystus. Że ordynarny żołdak rzymski plunął Mu w najświętszą twarz...

Człowiek pijany alkoholem, wracający nad ranem z publicznego domu, nie myśli o tym.

Lecz Paweł, zapatrzony w boską głowę, opasaną cierniem, myślał...

I nie mógł pojąć, jak ludzie ci, co mają dusze czarne i lepkie od błota grzechu, mogą tańczyć, śmiać się, pić, weselić? - Z czego oni tak się cieszą i co ich wogóle radować może, gdy oczy Jezusa, patrzące w ich dusze, są pełne łez...? Gdy skronie Jezusa - gdy się pod nimi bolesna myśl o ich dusze kołacze - ociekają krwią? A Pawłowi, gdy się zagłębiał w przepastny problem Zbawienia, wydawało się, że się już nigdy śmiać nie potrafi...

Tylko reguła, nakazująca wesołość w czasie rekreacji, miłość bliźniego, żądająca jasnej twarzy z uśmiechem i własna czystość, co dorosłego w swobodzie dziecka utrzymuje - to tylko wracało go znów na drogę normalnej rzeczywistości.

Zresztą działa tu przykład św. Franciszka, największego miłośnika i znawcy tajemnic Jezusowych ran.

Franciszka - najradośniejszego ze świętych, piewcy słońca, błękitu i kwiatów. Kochając Boga, kocha się czyste dzieła Jego twórczej wszechmocy.

Zima nasilała się mrozem, skrzyła tęczowo w kryształkach śniegu, trzeszczała sucho w płozach sań. Dymy siwym obłocznym wytryskiem szły prosto w górę, różowiąc się od zorzy porannej.

Zziębnięte wróble brązowymi, zjeżonymi kulkami tuliły się wśród nagich gałązek krzewów.

Tryb nowicjackiego życia rzeźbił na młodych, wrażliwych duszach swoje piękno. Na twarzach wybijał się skupieniem i jakąś wieczystą zadumą w oczach.

Pierwsza gorliwość w umartwieniu przeciągnęła nieco rysy niektórych, uszlachetniając je nalotem lekkiej melancholii. Uduchowienie wewnętrzne przeświecało przez nie, jak światło nocnej lampki przez pergaminowy abażur.

Z szczupłej twarzy Pawła szła opalenizna lata, przez co wyglądała jeszcze szczuplejsza i bledsza. Ożywiały ja tylko duchowe przeżycia, palące się w źrenicach gorącym blaskiem. Porwała go ku sobie Niepokalana.

Jej biała, strzelista postać - opłynięta niebieską światłością - wyznaczała jego duchowemu życiu linię prostą, rzutującą w samo Jezusowe Serce. Przeczysta Matka Boża zebrała z grząd jego życia wszystkie kwiaty. Pozrywała ich wspaniałość, złożyła w połę swego błękitnego płaszcza. Pawłowi pozostała nagość duszy, ogołoconej z różowości kwitnienia. Pozostał nagi krzyż z krwawym odbiciem Chrystusowych pleców - w ranach biczowania.

I zaniosła Niepokalana plon wybujałych pragnień Pawła do rozdartych gwoźdźmi nóg Jezusa. Spłynęła na nie rubinową rosą boska krew...

Jej dziewiczość niepokalana białym obłokiem omotała mu duszę. Zlała się w nią świetlistością, przeniknęła w najdrobniejsze tkanki.

Przeczystość duszy najukochańszej Matki stała się własnością Pawła.

On - grzechem nieczystości nie dotknięty - rozmiłował się szczególnie w Jej świętym dziewictwie. Wpatrzył się w nie... I odbił zwierciadlanie w swej duszy jego - zdumiewającą, samego Boga - piękność wieczystą. Nawet dwuznaczne, czy żartobliwe w dwuznaczności słowo - tak przyjęte nieoficjalnie we wszystkich sferach towarzyskich - nie przeszło nigdy przez usta Pawła. Stał zawsze zdecydowanie i twardo na płaszczyźnie swej surowej czystości.

Dystans jego własnej prawości dzielił go od wszystkiego, co wiało podejrzaną jakością. Swą godność zakonnika niósł wysoko, jak sztandar w pochodzie.

Paweł wiedział, czego chce dla siebie i co przyrzekł Bogu i dlatego nie znał kompromisów. Szedł ku celowi swego życia i powołania konsekwentnie i nieustępliwie, krokiem równym jak żołnierski marsz - w takt Bożych przykazań i Ustaw zakonnych.

Inni - gdzieś na wywczasach, na wycieczce, zdala od rygoru zakonnego zapominali się nieco - bez złej woli, z ludzkiej słabości tylko - ulegając chwilowemu rozluźnieniu. On zawsze niósł ze sobą atmosferę klasztornej celi. Upominał - mimowolnie i umyślnie - innych swym skupionym, poważnym zachowaniem się. Był im wyrzutem sumienia i głosem przywołującym do opanowania się, powagi.

W tej surowości i upominaniu nie było jednak nic przykrego. Nie było przymusu, pozy i reklamy. Zbyt krytycznie oceniał samego siebie, swą porywczość zapalną i skłonność do gniewnych wybuchów, aby być surowym sędzią cudzych słabości.

Nie poczucie wyższości i pewność własnej doskonałości cechowało to poprawianie błędów współtowarzyszy, lecz pełne miłości doświadczenie starszego brata. Dobre, bezinteresowne kochanie innego człowieka. Spojrzenie wyrozumiałej litości, co uczy przede wszystkim własnym przykładem przez poświęcenie.

Z pobożności szczerej, głębokiej, ze swego prostego, dziecięcego stosunku do Boga czerpał siłę do doskonalenia się nieustannego. Poza nim nie znał innych założeń, jakichś pobocznych, półoficjalnych pragnień.

Zostać świętym w Bogu i dla Boga. W tym wyłącznie utopił całą swą osobowość. Ten ideał przesłonił i wyrugował z duszy wszystkie inne półideały.

W drugiej części nowicjatu, by tym szybciej go osiągnąć, rzuca hasło: „Caritas Christi urget me, ut omnibus omnia fiam” - sobie i dwom innym towarzyszom nowicjackim. Przełożony zezwala na utworzenie tego rodzaju kółka. Konspiracja świętości. Trzej zapaleńcy chcą, przyśpieszyć swój pochód ku Bogu. Biegiem na przełaj.

Zobowiązują się do wzajemnego czuwania nad sobą. Jeden drugiemu ma być „aniołem stróżem”. Upominać, nie pobłażając najlżejszym uchybieniom. Bezwzględne mówienie sobie t.zw. prawdy w oczy bez obawy zadraśnięcia. Uwagi, przestrogi, rady wzajemne przy każdej okazji i na wspólnych spotkaniach, zaaprobowanych przez Przełożonego. Na każde takie miesięczne spotkanie, jeden spośród trzech przygotowywał program osobistej pracy nad jakąś cnotą. Po rozpatrzeniu go, postanawiano pracować wspólnie około jej zdobycia.

Zasadniczą spójnią tego kółka, cementem jego dusz, była modlitwa. Przede wszystkim modlono się za własne matki. W każdą sobotę ofiarowywali za nie swój różaniec.

Tu odezwała się tak zawsze wielka - a w Zgromadzeniu schowana na dno duszy - miłość Pawła do swej matki. Kochał Ją zawsze gorąco z jakimś rzewnym uwielbieniem. Była dla niego uosobieniem chrześcijańskiej cnoty w pobożności, w bezgranicznym poświęceniu dla dzieci, w wiernym spełnianiu matczynych obowiązków.

Dla Boga opuścił ją, pozbawił swej synowskiej opieki w latach, w których poczęła odczuwać jej potrzebę.

Modlitwą jednak zawsze przy niej był. Matce Najświętszej powierzył jej prace, troski, cierpienia i cały los. Po tej Najświętszej Matce spodziewał się wszystkiego. Ufał Jej i we wszystkim na Jej pomoc matczyną liczył. Chciał od Niej całego serca i nawzajem całe swoje oddał Jej, Królowej nieba.

Poświęcił się Jej - wraz z dwoma towarzyszami - w niewolnictwie bez reszty. Ona Panią i Władczynią ich serc. Ona prowadzi, kieruje, rozkazuje, błogosławi. A oni - ziarenkami piasku pod Jej świętymi stopami. Kwiatami powoju oplatanymi dokoła Jej nóg. Sługami zapatrzonymi w Jej oczy, z których się czyta każde najmniejsze życzenie.

Paweł całym sercem kochał Marię Niepokalaną. - Któryż zresztą ze świętych nie kochał Jej?

Za wzorem swej anielskiej Królowej - na ziemi niegdyś ubogiej, najskromniejszej niewiasty - Paweł miłował również cnotę ubóstwa.

Uderzającą była jego oszczędność. Liczył się z każdą drobnostką.

Podziwiali go w tym najbliżsi towarzysze. Możliwe, - że ciężka młodość - w której sam nieraz musiał zapracować na własne utrzymanie - wdrożyła go do pracowitości i oszczędności nie do naśladowania dla innych. Ale wiemy, że w życiu bywa często odwrotnie. Po przemęczeniu się pracą, przychodzi reakcja w formie rozleniwienia, ociężałości, nieróbstwa.

Po latach nędzy materialnej ktoś wpada w przesadę rozrzutności, marnotrawstwa, nadużycia pod każdym względem.

Człowiek lubi normalnie szerokie gesty, niefrasobliwość, życie nad stan, wielkopańską pozę i wszelkiego rodzaju ekscentryczności, oryginalności, odskoki.

Są i tacy, co wyszedłszy z nędzy, prymitywu i najdalej posuniętych ograniczeń, gdy kultura zakonu otworzy im oczy - poczynają w nim szukać dla siebie wygodnych leżanek, wysokich urzędów i honorów wyróżniających. Majaczy im się jakaś kariera, wyrastają skądś nagle nadzwyczajne aspiracje. - Takie zwykłe pokrzywy wśród warzywnych zagonów. - Zapominają, że przyszli, by nieść krzyż Ukrzyżowanego Chrystusa. By być wzgardzonymi, jak był wzgardzony, oplwany, zbity, skopany, wyśmiany - dla naszego zbawienia - Chrystus.

Paweł miał dobrą wolę i miał też wolę silną pozostania tym, czym był. I więcej jeszcze. Co dawniej było koniecznością ciężkich warunków, to w Zgromadzeniu posuwał - coraz mocniej i wytrwałej - po wysokich przełęczach cnoty.

Ślady Niepokalanej prowadzą dalej. Ciągle wzwyż i wzwyż. Świetlane punkty sunące ku zenitowi przeciętą wpół parabolą. Gwiazdy - ślady Niepokalanej, po których idziemy - kończą się w momencie śmierci. Tu ucięta wpół parabola wsiąka w niebo.

Gdy sie zdobędzie jedną cnotę, nie można powiedzieć: dość. Ani sądzić że koniec walce, że się już uśnie wśród liści laurowych. To dopiero początek. Walka i zdobywanie do śmierci trwa. „Bojowaniem jest żywot człowieka na ziemi”.

Paweł nie łudził się, że już opanował siebie, że porywczość już nigdy nie zakipi w nim. Że serce, które zamknął w Jezusowym Sercu, nie zakołacze jeszcze jakąś mimowolną ludzką tęsknotą, nie spróbuje sie wydrzeć z przenajświętszych pęt.

Wiedział, że jest tylko słabym człowiekiem i - mimo najszczerszej chęci miłowania wyłącznie Boga - omamić go może jakiś świata złudny zwid. Czuwał więc u „wrót zmysłów swoich”. Czuwał skromnością wzroku i milczenia.

Milczenie jest zawsze nadsłuchiwaniem, skąd przychodzi Pan. Jest otwarciem bram duszy i wybieganiem na Jego spotkanie.

Mistrzyni duchownego życia Pawła - niepokalana - milczała przez całe swe ziemskie życie. Jej milczenie było adoracją Boga i najbardziej ożywioną rozmową z Nim.

Paweł z natury mówił niewiele. Mówienie nie leżało w jego naturze. I znów cecha przyrodzona przechodzi w wysubtelnienie cnoty. Przez milczeń osiąga zjednoczenie z Bogiem. W czasie trwania milczenia wpatruje się wzrokiem duszy w tajemnice Jego. Domyśla się ich - przeczuwa - poznaje.

Mimo zatopienia w Bogu, uważny był i czujny na potrzeby innych. Dostrzegał je tam, gdzie ich drudzy nie zauważali, bo nie leżały one w zakresie przypisanych im obowiązków. Nie czekał też aż go poproszą o pomoc. Słowa poprzedzał czynem. W jego geście tej czynnej miłości bliźniego nie było pretensjonalności, ni pobożnej pozy, lecz prostota i swobodna naturalność która nie ciąży i nie zobowiązuje. Ta postawa zrównoważonej naturalności wnosiła wszędzie, gdzie się zjawił, nastrój braterski, rodzinny. Starszy wiekiem od innych, silniejszy fizycznie, czuł się niejako w obowiązku roztaczać nad resztą ojcowską opiekę. Pierwszy - niepytany, niewołany - porywał się na każdą, trudniejszą pracę, wymagającą wysiłku muskułów. Jakby już tak musiało być, że nikt inny, tylko on powinien to robić. Że tylko jemu to się należy, bo on to umie i po to się tylko narodził, by wszystkim służyć, za wszystkich pracować.

Opowiada jeden z jego kolegów, że trudno było nazwać to nowicjacką gorliwością. Raczej była w tym męska dojrzałość, która nie zna wahania w ofierze. Raczej przejęcie się do szpiku kości ideą pracy, służebnictwa dla bliźnich bez dociekania, czy mu się to należy, czy nie.

Kiedyś, w początkach zimy, zachorował jeden z współnowicjuszów na grypę. Paweł, który interesował się nim, jako chorym, zauważył, że od ciągłego pocenia się ma on wilgotną pościel. Nie pytając nic i nic też ni mówiąc - nim chory zorientował się, co z nim chcą zrobić - zmienił mu pościel, przynosząc świeżą, swoją własną.

Cechowała go zwinność szybkich, wprawnych ruchów, toteż czynność każdą wykonywał niespostrzeżenie, jakby bez wysiłku. Zamiłowanie ładu, porządku, szło jego śladem. Porządek zewnętrzny i wewnętrzny. Sumienność w spełnianiu obowiązków w każdym szczególe zleceń przełożonych. Słowa krytyki rozporządzeń ich - nie słyszano nigdy z ust Pawła.

Zdarzało się, że któremuś ze współbraci zwrócił czasem uwagę za niedbalstwo, gdy chodziło o wspólne dobro wszystkich. Nagana ta jednak była tak rzeczowa i słuszna, wypowiedziana przy tym krótko i energicznie - bez moralizujących dodatków - że nie sposób było za nią się obrazić. Nikt też nie czuł z powodu niej urazy.

Grono nowicjuszów zżywało się ze sobą coraz bardziej, nasiąkało jedną wspólną myślą, jedną ideą i umiłowaniem jednej sprawy. Ścierały się niespostrzeżenie kanty poszczególnych charakterów, indywidualne odrębności przyniesione z różnych środowisk społecznych i różnych warunków wychowania.

Wieczorne rekreacje może najbardziej montowały ich dusze w zwartą jedność Zgromadzenia. Tu każdy wypowiadał się swobodnie i miał sposobność uzgodnić swe poglądy z resztą współbraci w ogólnych kwestiach. Kulturalna świetlica nowicjacka dostarczała rozmaitego rodzaju rozrywek. Czasopisma misyjne czekały na zainteresowanych akcją zagranicznych misji.

W grze szachów wyżywali niektórzy swoją inteligencję i spryt. Inny duszę wylewał w płaczu skrzypiec, lub trzy fortepianie.

Zegar niespostrzeżenie kradnie minuty - nikt nie zauważa jak i kiedy.

Niegrzeczne, krzykliwe wdarcie się dzwonka - wołającego na pacierz wieczorny - wyrywa nagle nowicjuszów z wesołej zabawy.

Drukuj cofnij odsłon: 4148 aktualizowano: 2011-12-31 20:35 Do góry

projektowanie stron www szczecin, design, strony dla parafii

OŚRODEK POSTULATORSKI TOWARZYSTWA CHRYSTUSOWEGO

ul. Panny Marii 4, 60-962 Poznań, tel. (61) 64 72 100, 2024 © Wszelkie Prawa Zastrzeżone