Podniosło sklejone pierwszym snem powieki i błękitne, bezmyślnie zdumione spojrzenie przylepło do różowego obrzeża pierzynki. Drobna, czerwona twarzyczka - zanurzona w biel pieluszki - raziła brzydotą nieukształtowanych jeszcze, jakby zmiętych rysów. Ale pochylona z rozmiłowaniem nad nim twarz, rozjaśniła się dumnym, szczęśliwym uśmiechem.
- Będzie piękny?...
Lecz nagle spoważniały, zadumały się głęboko w przyszłość dziecka zapatrzone oczy matki.
- Synu mój, co cię czeka!?... Już masz dwóch braci...
Ojciec kaszle coraz bardziej, w oczach poprostu schnie. Te kilka morgów gruntu i dach, chylący się ku ziemi...
Przyszedłeś na świat tak cicho, tak dziwnie lekko, radośnie, jak promyk ten, co się przez szybę do twojej główki przebija...
Synku mój, kimże ty będziesz?
Twarda jest dola człowiecza. Praca, zmaganie się z niedolą i walka o czarny chleb... I znów zmaganie się, praca.
Na życie nie dam ci synku, złota ni nauk, ani urzędów. A tylko wiosnę dni twoich murem swych ramion otoczę. Modlitwy nauczę ciebie, ofiary z siebie, zaparcia. Modlitwy tylko i pracy. Naprzemian. Pracy, modlitwy.
Synku mój, w ręce Przeczystej Matki całego cię składam. Jej pieczy wszystko oddaję - serce twe, duszę, twe życie. Niechaj Jej ręce matczyne doli twej błogosławią.
Ja nic nie mogę - choć matka - lecz Ona może, bo Matka.
Dziś święto Piotra i Pawła. Chciałam iść do kościoła. Już chustkę swoją świąteczną z komody wnętrza wybrałam. Lecz tyś przeszkodził, maleńki. Dziś Apostołów.
- Patrz, tłumnie lud gwarny pospiesza na Mszę.
...Chciałabym tylko jednego...
Jednego tylko bym chciała, byś - jak Chrystusa uczniowie - był mężny w wierze i czynie.
Tak jak Piotr wierzył i kochał... jak Paweł szerzył cześć Pana.
A reszta... Już reszta życia jakoś się sama ułoży.
... I kiwała się w takt kołyski i gwarzyła - jak każda matka - ze swoim maleństwem, co przed kilkoma godzinami na świat przyszło. I snuła półmyśl, pół-pogawędkę zaufania, zwierzeń, troski.
A „współrozmówca” znów zamknął ocząt bławatki i leżał sobie obojętny na miłość, wzruszenie i wizję korowodu przyszłych kłopotów.
Przez szybki niskiego okna patrzyły ciekawie malwy, rozszerzając zdziwieniem rozwarte oczy. Niedyskrecja podpatrywania pierwszych matczynych uniesień, pierwszego uszczęśliwienia.
Tymczasem czerwcowe południe pławiło się słońcem, nasycało jego blaskiem i gorącem, drgało w powietrzu płynną srebrzystością i złotem.
Nad przyległymi obszarami łąk - nieskoszonych jeszcze - zawisł ruchomy, barwny woal motyli, niby kolorowa zamieć confetti w karnawałową noc.
Czar łąk rozkwitłych pełnią lata, łamiących się tęczą odcieni barw drobnego kwiecia, rozgrzanych słońcem, rozbrzęczonych niewidzialną orkiestrą owadów - Czar tych łąk oniemiał usta zdumieniem, ściskał piersi zachwytem - na który brak słów - zachwytem aż do bólu nad wszechmocą Niestworzonego, co stwarza aktem Swej woli na dzień - na dwa - na godzinę jedną, to piękno bez nazw - przyrody.
Piękno nieoglądane, niepodziwiane przez nikogo, wytryskujące samo przez się z łona natury i znów śmiercią w nie zapadające.
- Jednodniowe piękno wiosny, lata, jesieni, zimy - w miliardach i miliardach odcieni, odmian, przemian, błyskające poto tylko, by zaświadczyć, że On Jest - wielki, nieskończony, przepotężny i święty.