Po ścianach, bielonych wapnem, drgały niespokojne, rozłożyste cienie - chwiały się - zapadały i znów - wydłużone i dziwaczne, sunęły ponuro ku kątom, pogrążonym w grubym mroku. W ręku konającego drżała gromnica i drżał jej żółty, podłużny płomyk. Chwilami - gdy chrapliwy oddech konającego opadał i milkł - cisza była tak wielka i przerażająca, że skwierczenie świecy zdawało się hałasem nie do zniesienia.
Gromadce dzieci, skupionej przy łóżku ojca, zimny strach wybielił twarze bladością. Oczy ich patrzyły ze zdziwioną trwogą - nienaturalnie rozszerzone i wylękłe. Matka - zawsze twarda, spokojna i opanowana - resztkami woli hamowała wybuch płaczu.
Kobiety, zbite w gromadkę, odmawiały litanię za konających. W ich przeciąganych z akcentem głosach była szczerość prośby i jakieś dno nieszczęścia, jęczące o zmiłowanie.
A już parę dni potem szedł Paweł z rodzeństwem za trumną swego ojca. Posuwali się wolno, cicho, ociężale. On może jeszcze nie rozumiał w całej rozciągłości nieszczęścia swego osierocenia, lecz pochylił nisko głowę smutny pierwszym wielkim smutkiem samotnego dziecka.
Ojciec był zawsze surowy i mało pieścił swego najmłodszego synka. Nie był skłonny do uczuciowości i jej wylewu. Jak każdy Ślązak.
Ale przecież był, istniał. Czuło się jego bezpieczną obecność, co jak mur ochraniała przed lękiem idącym skądś - może z czerni nocy, a może z pogróżek nieżyczliwych ludzi.
Chorował krótko, tylko 4 dni. Umarł prawie nagle. Udusiła go astma. I Pawełek go nigdy więcej nieujrzy. I nikt nie dopomoże zapracować na codzienny chleb. Matka płacze i wszyscy płaczą.
Tak smutno...
Płakał też Pawełek, rzucając ostatnią grudkę ziemi na ojcowską trumnę. Zadudniła po niej głucho, przykro i strasznie.
Podwójnie ciężka dola przygniotła niską strzechę Kontnych. Matka, zahartowana wprawdzie i z niezwykłą odwagą patrząca życiu w twarz - odważna w każdym czynie - przecie mocno i boleśnie odczuła stratę męża.
Pomijając stronę uczuciową i owe węzły duchowe, łączące małżonków.
Jakub posiadał też cenne walory wewnętrzne, które czyniły go szlachetnym towarzyszem życia. Cechowała go prawość charakteru i prostolinijność w postępowaniu. Z niezwykłą energią przebijał się przez zwarte powikłania codziennych trosk i pracowitością nadrabiał niedostatki swego gospodarstwa.
Starszy od swej żony o 29 lat, był niejako jej drugim ojcem, którego trzeźwy sąd nadawał ich życiu właściwy kierunek. Śmierć jego targnęła tym życiem, a wyrwy po zmarłym nie mógł zasypać czas, ni żal.
Czworo dzieci, gospodarka. Nieproporcjonalny do sił trud.
Paweł, już jako małe dziecko, zapoznał się z pracą. Sześcioletnim osierocił go ojciec. Już wkrótce po jego śmierci staje - rzec można, choć to brzmi paradoksalnie - na opuszczonej placówce ojca.
Chce go zastąpić. Spoważniał nad wiek, spochmurniał nieco od przepracowania. Na rozkosz beztroskiej, hałaśliwej zabawy zabrakło czasu. Staje się największą pomocą matki we wszystkich najcięższych pracach w domu i w polu. Do roboty staje pierwszy, odchodzi od niej ostatni. I jeszcze - zmęczony, z wyczerpania ledwie trzymający się na nogach - pyta matkę, w czym więcej mógłby jej dopomóc.
A ona ze wzruszeniem i głęboką radością patrzy na to swoje dziecko, które nigdy w niczym nie sprawi jej przykrości. Żąda od niego pracy nad wiek - więcej niż od pozostałych dzieci - ostro mu nieraz rozkaże - tak z pośpiechu, przeładowania umysłu troskami. Lecz nie zna ani jednego wypadku nieposłuszeństwa, czy krnąbrności wobec niej. Zna natomiast wiele serdecznych objawów synowskiej miłości, co przenika myśli, wyczuwa potrzeby - nieobjawiane nawet - i zawsze stoi w pogotowiu spełnienia życzeń najbliższej mu na ziemi istoty. Posłuszeństwo - wobec woli matki - było tym torem uproszczonym, po którym bez przeszkód i trudności posuwało się wychowanie Pawła. Zresztą on sam niejako się wychowywał. Przyszedł na świat z ziarnem dobra w duszy, z zarodkiem prawości i męstwa przekazywanego z pokolenia w pokolenie w rodzinie żyjącej Bożą bojaźnią, ideałami walki o katolicyzm, Polskę i jej wolność.
Wychowuje go też natura - ta druga matka dusz wrażliwych - co tajemniczym szeptem traw, wśród rozległych paprocańskich łąk, opowiada dziwy - ledwie przeczuwane - życia.
Wraz z tą wymową szelestu traw i liści przesącza się od zewnątrz do duszy i z duszy - od wnętrza przenika - to przedziwne poznawanie, ta wielkość, co wypełnia sobą ramy nieuświadomionego jeszcze „ja”. To, co nazwać ni określić niepodobna... na co braknie słów... a tylko wstrząsa pierś płomienną falą przeczuć i wzruszenia: Bóg.
Bóg... Niestworzony Stworzyciel. Filozofia dziecka nie wtłacza go w żaden system, nie określa formułkami religijnych wierzeń, nie stawia w związku z Nim - pytań wyrozumowanych. On Go czuje.
O Nim mówi mu nieustannie matka, w kościele poznaje Go w rozmodleniu zbiorowej duszy. I wyczuwa Go sam, bezpośrednio w tym wszystkim, co otacza zielenią, kwitnieniem, promienistością słoneczną i śpiewem.
O Bogu szczebioce mu rozbieżny wieniec czarnych jaskółek, co po różowym porankiem niebie przewija się śmigłym lotem.
- Dlaczego jaskółki gwarzą o Nieskończonym - nie wie. Jest jednak w Pawle to przeświadczenie najgłębsze, że o Nim - o Nim wyłącznie one mówią. Bo w tym płonącym opalowo niebie, w tej szczęśliwości rozszczebiotanych ptasząt, w świeżym oddechu srebrnej od rosy ziemi, w kwiatach zmoczonych wilgocią nocy - tyle potęgi oszałamiającego piękna, taka siła twórczego wyrazu, tyle bezsłownej poezji, że zlewa się to wszystko w jakąś nieogarnioną, kosmiczną pieśń natury. Pieśń chwały, wielbiącą wielkość Tego, co mocen jest uczynić owo piękno.
I gdzie się zwrócić - wszędzie ślad Jego twórczego tchnienia.
Pod brzózką pierwsze fiołki - niby skromnie milczą, a wymowa ich o dobroci Jego jest wprost krzyczącym kazaniem.
Szpak wiosną usiadł na drzewie i gwiżdże przeciągle. Nic, tylko gwiżdże. Taki brązowy, prawie czarny, na ekranie błękitnego nieba.
Paweł, co klęcząc przy oknie odmawiał pacierz poranny, spojrzał na ptaka i - zamilkł, zawstydził się bezbarwnej suchości swej modlitwy wobec uniesień hymnu ptaszęcego.
Prozę pracowitego dnia rozjaśniała wrodzona, naturalna wesołość i ta młodość bezchmurna, której oczom podpada barwa - nie szarość, blask - nie cień, uśmiech - nie gorzkie zamyślenie.
- Młodość rzutka, porywcza, zapaliła, pełna wiary, zaufania i entuzjazmu.
Toteż, gdy skwar południa żarem zalewał oczy, gdy bolały plecy zgięte w polu nad snopami ściętego zboża, sprzed oczu chłopca nikły - niezauważone - kłujące ścierniska, a tylko łan dojrzały falował złotem, niebieszczył się bławatkami.