Obok nurtu radości istnienia, rwącego zawrotnie po powierzchni życia, w duszy Pawła płynął drugi, wewnętrzny nurt, podmywając, korzenie kwitnących krzewów - przemijającej uciechy. Nie było w nim rozdźwięku, nie czuł niesmaku, ni wyrzutów sumienia, że z kielicha wesela pił. Harmonię w sobie miał. Doskonała proporcja stosunku pełnionych powinności względem Boga, bliźniego i siebie. We wszystkim była właściwa miara i takt.
Paweł był takim, jakim powinien być dobry syn Kościoła, idealny syn swej rodzonej matki, najlepszy kolega w klasie, ewangeliczny bliźni w stosunku do innych bliźnich. Ale nie każdemu wystarcza miernota w dobrym stylu, zdawanie egzaminu życia na „dostateczne” czy „dobre”. Jednych w zupełności zadowala spełnienie dekalogu i pięciu przykazań kościelnych, bo czują się już dość sprawiedliwymi w obliczu Pana.
Inni oddają Mu wszystko i wstydzą się jeszcze, że nic nie dali, skarżąc się z żalem: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy”.
Im wyższy jest stopień miłości, tym większe pragnienie ofiary i rosnące ciągle niezadowolenie z siebie.
Bóg jest prawdą.
On oświeca ciemność naszą w duchu i prawdzie. Łaska pokory zmywa z oczu nalot pychy i widzimy siebie takimi, jakimi w rzeczywistości jesteśmy.
Paweł był z tych, którzy czują ciągły niedosyt na dnie swoich spraw z Bogiem.
Tu mu wciąż czegoś niedostawało, jakby zabrakło jednej kropli do pełni jego czary. Cieszył się, śmiał, upajał wszystkimi naraz tonami szerokiej pieśni życia.
Ale czasem, gdy wraca z roztańczonego wieczoru, ni stąd ni zowąd - nie wiadomo skąd - uderza weń myśl nagle, jak powracająca fala: „Cóż pomoże człowiekowi, choćby cały świat pozyskał, a na duszy swej szkodę poniósł...?”
Myśl zlewa się w duszę, przecieka, wsiąka i znów uderza refleksją nową: „Marność nad marnościami i wszystko marność, prócz kochania Boga i służenia Jemu Samemu”...
Wówczas rozplątywał się nieco w sobie i nie wiedział, czy ta pośrednia droga godzenia rozrywek z obowiązkami, ta letnia, przypisowa jego pobożność to już wszystko, czego się po nim spodziewa Pan?...
Niejasność owa niepokoiła i męczyła go. Przypominały się niemówione a przecie słyszane, jakieś wielkie słowa po pierwszej Komunii św... I nadchodziły nań chwile wielkiej ciemności umysłu, wahań, w których nie wiedział jak ma postąpić, co uczynić, kogo się poradzić...
To znów wzruszenie rozsadzało mu pierś i już syntetyzował wszystkie atomy wielkich pragnień rozsypane oddawna po duszy.
Paweł był raczej skryty, zamknięty w sobie, niż wylewny. Miał trudność swobodnego wypowiadania swego wnętrza. Słowa nie wydobywały mu się obficie i łatwo. Słowami nie potrafił pocieszać innych, ani szukać w nich ulgi sobie. Do bliźniego podchodził z pociechą czynu, z ofiarą niesioną z samego siebie. - Z problemem swej przyszłości nie zwierzał się zapewne nikomu, ani nie znalazł godnego doradcy, któryby dopomógł mu rozplatać jego węzły.
Zawsze, ilekroć bywał w kościele, uczestnicząc we Mszy, liturgia obrzędów św. wywierała nań silne wrażenie.
Pochłaniał wprost wzrokiem każdy ruch kapłana przy ołtarzu i - podświadomie - przyswajał go sobie. Nawet sam o tym nie wiedział, że one mu tak głęboko w duszę zapadają, że stają się nieodłączną jej cząstką.
Powoli, nieraz bardzo powoli rozżarza się w duszy iskra powołania. Zresztą rozmaicie bywa w ekonomii planów Bożych.
Jednych - po walce z Nim - Jezus, jak Pawła, obala na drodze. A ów - oślepiony - już wie, co dalej czynić. Innych zastaje przy pracy, lub zabawie i jedno nagłe „Pójdź!” wyrywa ich ze świata, w którym dotąd żyli.
Jeszcze innym - od najpierwszych lat młodości - zapowiada cicho, że przyjdzie i zabierze... i powoli gotuje ich na tę ofiarę. Są i tacy, co przez całe życie tęsknią za Nim, a Mistrz wezwie ich do grona Swego już przy schyłku dnia, prawie o zachodzie słońca.
Najszczęśliwsi, którzy nie poznali niczego - nie zdążyli - bo nim zbudził ich dla ziemi pierwszy świt - Pan przyszedł i zerwał kwiat w pączku jeszcze.
Jak jest na świecie miliony ludzkich twarzy, a każda inna w swych rysach i wyrazie, tak też istnieje miliony dusz odmiennych w swej wewnętrznej strukturze i tyleż dróg, którymi idą ku Bogu.
W Pawle wolno dojrzewało powołanie. Proces ten ciągnął się latami.
Nawet nie uświadamiał sobie, że jest przedmiotem Bosych zabiegów i działań. Powoli, jak nasiąkanie wilgocią, spływała weń - kropla po kropli - łaska boża. On wciąż sądził, że jest sobą, a już dawno Chrystusowym był. Mądrość Boża prowadziła go etapami spotkań duszy z Jezusem.
Niewiele potrzeba było napiętej już strunie serca, by zadrgała echa dźwiękiem - odpowiedzią na tajemniczy zew.
Czasem głos dzwonu z kościelnej wieży, rozpływający się pod obłokami, wprowadzał myśli w sferę kontemplacji. Czasem jakiś śpiew usłyszany z oddali wprawiał go w zamyślenie, z którego wychodził wprost w bramę w bramę Jezusowych słów: „Kto opuści ojca, matkę, albo brata swego dla Imienia mego, stokroć więcej pozyska i żywot wieczny posiądzie”.
A w kościele...
Gdy mrok wieczorny zasnuł gęstym dymem jego boczne nawy i zarysy poszczególnych przedmiotów ledwie już w nim majaczyły, wówczas płomyk wiecznej lampki rozżarzał się silną czerwienią i wymową swego niemego trwania. Tabernakulum, bielejące plamą w cieniu, przykuwa ku sobie wzrok, i trzyma na uwięzi, że nie sposób go oderwać, ni przymknąć, ni spojrzeć gdzieindziej. Chciałoby się coś powiedzieć - choćby jedną modlitwę odmówić - lecz słowa zakrzepły, a tylko serce bije, bije...
Hipnoza uroku białego Tabernakulum w wieczornym cieniu.
Myśl się scentralizowała i wyprężona stoi twardo na baczność...
Po długiej, długiej godzinie zapartego oddechu, jakiegoś niewysłowionego zdumienia wreszcie tylko się powie piotrowymi słowy: - Jezu, Ty wiesz... Ty wszystko wiesz. Ty wiesz, że Cię miłuję!...
Paweł musiał - nie mogło inaczej być! - kwadranse całe spędzać u stóp Jezusa w ołtarzu. Musiała mu się dusza rozśpiewać i zmieścić cała - jak w jednym akcie strzelistym - w prostocie tych słów popularnej pieśni:
„Jezusa ukrytego mam w Sakramencie czcić
Wszystko oddać dla Niego, Jego miłością żyć!
On się nam daje cały, z nami zamieszkał tu,
Jego boskiej miłości - życie poświęcić Mu”.
Tylko z rozważań przy Jego ołtarzu, tylko z zapatrzenia się w niepokalaną biel Hostii św. - symbol największej Ofiary - można wysnuć wielką myśl ofiary własnej.
Hostia święta.
Milczy. Milczy wieki całe. Maleńka, przeźroczysta, biała - bezbarwna rzec można. Nie rozkazuje, nie grozi, nie zmusza, nie prosi. Milczy. A to jej milczenie rozrywa piersi ludzkie szlochem żalu, gdy - długo zbłąkani i szukający - wymowę tę usłyszą.
I za jej głosem milczenia idą - od dwóch tysięcy lat - miliony dusz zapatrzonych w jej jasność. Młodzi, radośni, gotowi na wszystko, zapaleni, o męczeństwie dla Imienia Jezus śniący. Ci wszyscy, którym świat obiecuje miłość, bogactwo, sławę, zaszczyty i szczęście. Ale - choćby królewska korona, choćby pałace ze złota, choćby niewiadomo jakiego szczęścia błysk - to wszystko nic. To wszystko tylko szary, bezwartościowy pył, garść plew rzuconych na wiatr - wobec wymarzonej perspektywy: cierniowej korony, oblepionej zeschłą Krwią z Jego najświętszej głowy... Krzyża ogromnego z Jego boskich ramion i ścieżki - ziemskich dni - po ostrych kamieniach, po kolcach - za Nim...
Wszystko, wszystko dla tej Hostii śnieżnej, Hostii przeczystej, Hostii - bezsłownością swą targającej trzewia duszy.
W ołtarzu wysoko wzniesiona monstrancja wśród powodzi białych kwiatów...
W metalowych jej promieniach odbija się odblask płomieni świec. Złote iskierki zapalają się - jarzą - drgają - gasną - i znów płonę, jak żywe. Cisza.
Tylko czasem z szelestem blady płatek z kwiatu opadnie, lub spłynie pośpiesznie gorąca świecy łza.
Hostia św. Adoracja. Mijają kwadranse najspokojniejsze, najszczęśliwsze. Życie ziemskie mierzy się wartością tych chwil.
Tabor, o którego blaskach nie tylko ten, co klęczy - patrzy - słucha i rozumie.
„Zawołaj mnie do Siebie z pól kwietnych, czy bezdroży,
Mój Jezu z osłon Hostii śnieżysto-nieskalanej,
Bo wiem, że życie zawsze w haft krzyża się ułoży,
Jak cudny wzór mozaiki w kościoła cięty ścianach” -
- Jezu, ja wiem, że na szlaku Twoim znajdę tylko ból i krzyż. Że jak Ty, Mistrzu, zajdę nie gdzieindziej, jak tylko na Kalwarię. Że miłując dla Ciebie wszystkich - sam dla siebie miłości nie znajdę, a rozumiejąc wszystkich - sam zrozumiany nie będę.
Jezu, wielkość tego, czego się wyrzekam - oceniam czuję. Człowiekiem tylko jestem. Zawiodłem może mej matki oczekiwanie. Odchodzę i nie będę w przyszłości jej pomocą, opieką. Opuszczam swych najbliższych, by na szlaku samotności tym łatwiej zjednoczyć się z Tobą.
Oddaję Ci się bez reszty, by ta reszta nie pochłonęła mię.
Jezu, ciężko mi. Moje ludzkie serce zrosło się z tym, co kochałem i krwawi, gdy się je od pnia życia, na żywo odrywa.
Lecz nie żałuję niczego. Z radością wyciągam ramiona po Twój krzyż, o Chryste. Z radością wznoszę tę ofiarę swoją niegodną na patenie własnego serca... - Bo czyż jest coś godnego pod słońcem, byś spojrzał na to, Boże wielki!? Czyż jest choćby największy, dar dość godny Ciebie?
Nie Tyś mi winien wdzięczność, ale je - za łaskę zgody przyjęcia mię na Swoją służbę. W ręce Twoje - w Twoje skrwawione, przebite ręce, Jezu, składam swa duszę, wolę, ciało... Swoją młodość z jej wszystkimi snami... i życie całe na wieki...