Decyzja.


Nagła wiosna gorącym kwietniem ogarnęła świat. Jakby otwarto jakiś olbrzymi piec, z którego buchnął oddech palący żarem. Rozzłociły się po przyległych łąkach kaczeńce, wierzby i łozy okwitły puszyście w siwe, niklem połyskujące bazie. W klasie na oknie codziennie ktoś stawał w butelce z odciętą szyjką, sino-liliowe przylaszczki. Zdala błękitniały okrągłą martwą plamą. Do żywości brakło jej zieleni. W ósmej klasie niespokojna atmosfera pracy, gorączką palą się głowy, napięte nerwy aż drżą. Zbliża się matura.

Chciałoby się ją odwlec choćby o parę miesięcy, bo tyle jeszcze materiału do powtórzenia, tyle do przerobienia!

A tu dni schodzą, nieubłaganie - jeden po drugim, jak równy żołnierski krok po bruku. Z przerażeniem stwierdza się, że już tylko półtora miesiąca dzieli od „sądnego dnia” egzaminu maturalnego.

- Co będzie?! Nie zdąży się ogarnąć całości materiału. Troska i przygnębienie.

- Boże, nie opuszczaj mię!...

Wszyscy domownicy muszą się modlić w intencji biednego maturzysty - zależnie kto do kogo ma specjalne nabożeństwo: do Matki Bożej, do św. Antoniego, do św. Teresy od Dzieciątka Jezus.

Paweł zagrzebał się w książkach, jak mól. Uczył się sam, lub z Sewerynem. Oryginały, skróty, „bryki” - wszystko naraz w obrotach. Wczesny majowy świt budził go z krótkiego spoczynku i pierwsze słońca promienie - różowe od snu - ze zdziwieniem widziały go pochylonego już nad książką. Schudł, zbladł, sczerniał. Od niewyspania zapadły się i tak już zapadłe - oczy podmalowane w dodatku sino zmęczeniem.

Szmaragdowy maj, pijany wonią czeremchy i bzów, nie cieszył go tego roku. Nie miał czasu dostrzec jego uroczystego piękna. Tylko dzwony, wzywające na nabożeństwo majowe, przypominały, że to ten miesiąc - najpiękniejsza sonata spośród utworów kompozycji Boga - stworzony i poświęcona Jego Matce. Matce - Najpiękniejszej, Najczystszej, Niepokalanej.

Kościół trząsł się, rozpływał, unosił zapałem i rozmiłowaniem w melodii wersetów litanii loretańskiej.

Cała nieogarniona rozpiętość uwielbienia i czci, jaką może odczuć ludzkie serce, wszystkie przymioty Jej - Najśliczniejszej - tak drogie Temu, który Ją stworzył - w prostocie poezji loretańskich wezwań zawarła miłość człowieka.

Paweł tylko na krótko wpadał do kościoła. Spojrzeniem przepraszał swą Królową, że się tak spieszy. Ale Ona - Matka, więc go zrozumie... Ufającym, spojrzeniem ogarniał Jej postać białą, co nawet spod nieudolnej roboty rąk artysty wymykała się nadziemskością - i uwielbieniem zastygał w Jej oczach.

Ona, jako Ta, przez którą jedynie dochodzi się do Jezusa, której pominięcie niemożliwe w drodze do Niego - Ona już dawno posiadła tajemnicę serca Pawła.

Bo przyszedł wprost i bez żadnych wstępów rzekł Jej: Matko, jam Twój. I w ręce Jej wcisnął - jak pieniążek - swe serce, taki maleńki, przeźroczysty kryształek, niby jeden z tych, co dygocą tęczowo na żyrandolach w głównej nawie katedry.

A Maria oczarowała go Swą czystością - Najczystsza z czystych. - Z miłości ku Niej zapragnął być Jej podobnym - o ile to leży w granicach ludzkich zawodzących sił. - Być Jej podobnym w czystości, w pokorze, w ofierze, w ukochaniu Jezusa.

Zostać świętym.

Ten, kto ponad pianą szumowin świata, ponad rozlewiskiem błota jego grzechów przeniósł swe serce ani jednym bryzgiem nie tknięte, kto nigdy nie uległ kuszącym poszeptom jego, kto nie pozwolił ni razu zwodnym cieniom dotknąć swojej duszy śniegów - ten jakoś dziwnie śmiało porywa się ku planom najśmielszym i myśl o świętości przyswaja sobie nader łatwo.

Miłosierdzie Boże przyzywa wszystkich zarówno do współzawodnictwa w świętości Swojej, do współżycia duchowego z Nim. „Bądźcie doskonałymi, jako Ojciec wasz Niebieski doskonałym jest”.

Magdalena i Augustyn równą chwałę biorą z Niego, jak św. Stanisław Kostka i Teresa od Dzieciątka Jezus.

Pokutujący i miłujący zawsze znajduje otwarte ku sobie ramiona Boże. Jezus wychodzi na spotkanie każdego ludzkiego żalu i łaski Swojej skarbce otwarte pozostawia. Świętym może zostać każdy. Łotr ukrzyżowany i mała Włoszka Goretti, broniąca swojej czystości.

Ale serca czyste mają jakby większą śmiałość i rozmach w zdobywaniu świętości szańca. Mają prostotę i odwagę dzieci. Dzieci myślą, że im wszystko wolno.

Paweł miał duszę białą i świeżą, jak śnieg na górskim szczycie.

Problem szóstego przykazania dla niego nie istniał. Kwestie związane z nim, leżały daleko poza nawiasem jego zainteresowań, rozmów i całego postępowania. Pod tym względem życie jego jaśnieje czystą, niezapisaną kartą.

Dlatego tak odważnie wznosi on swe spojrzenie ku wierzchołkowi niebotycznej góry-pracy swego ducha - doskonałości.

Oddanie się Chrystusowi bez reszty w Jego służbie, odbicie Jego życia w życiu swoim przez zrealizowanie Ewangelii w czynie - to było wszystko, czego Paweł pragnął dla siebie.

Obok wytężonej pracy umysłowej, która wiosną 1932 roku tak mocno go absorbowała, biło w nim, pod powierzchnią, to inne jeszcze źródło - myśli zaplątanej około Chrystusowych stóp.

Bo też Głos szedł za nim, napastował wszędzie. Natarczywy, bezwzględny rozkazujący. To znów nieśmiały, żalący się wyrzutem, cichy. Ufna prośba. Czekanie cierpliwe, pokorne.

Żagiew tęsknoty podrzucona przez kogoś ukradkiem do duszy...

Gdzie spojrzał, gdzie się zwrócił - zewsząd idzie to szeptanie. Zadrukowane kartki książki zmieniały się w oczach jego w rozdziały z Ewangelii. Gasnące piękno wiosny wołało o Pięknie nieprzemijającym... Śpiew słowika w przydrożnej olszynie darł mu serce na strzępy okrutnym cierpieniem tęsknoty... za Nim.

A jednocześnie...

W życiu głęboko tkwił. I czuł, że pożegnanie z matką, z wolnością, z młodości upodobaniami - chwilami - przechodzi jego siły. Chciał żyć, bawić się, tworzyć, zdobywać coś dla siebie, piąć się w górę, iść naprzód. Nie on chciał. To było coś od niego niezależne. Natura.

Jego drugie, podświadome „ja” broniło się rozpaczliwie przed wyrzeczeniem i ofiarą. Wbrew rozumowi i woli coś się szarpało, buntowało, krzyczało w nim - o litość nad sobą samym.

Zaciskał zęby. - Nie ustąpię!...

A tymczasem maj dobiegał końca i niewiele już dni dzieliło od egzaminu. Napięcie pracy naukowej wzrosło do zenitu.

Wreszcie nadszedł tydzień egzaminu piśmiennego. Potem, po pewnej przerwie, ustny. Paweł, który przez sześć lat sumiennie odrabiał zadawane lekcje, nie miał zbyt wielkich trudności przy egzaminie dojrzałości. Toteż złożył maturę z wynikiem pomyślnym, za co gorąco dziękował Bogu. Do rodzinnej wsi wrócił - zmęczony i wybladły, jak po przebytej ciężkiej chorobie. Lecz spokojny i radosny. Kilka dni jeszcze upojenia swoim zwycięstwem, reakcji przemęczonych nerwów i ociężałości, niemal bezwładu umysłu. A potem znów powrót do normalnej, szarej codzienności. Do pracy około gospodarki i do nowych myśli, związanych z przyszłością.

Paweł już zdecydował co do wyboru zawodu. Nie miał żadnych wahań. Kariera Chrystusowego krzyża porwała go bezpowrotnie. Już pragnienia nie oscylowały między powołaniem kapłańskim a rodzinną wsią, w której kochana matka, domek i własne zagony. Był zawsze twardy, stanowczy i wiedział, czego od siebie chce. Toteż i teraz, gdy się raz zdecydował, do celu szedł mocno, nieustępliwie.

Niczyje perswazje, ani namowy nie potrafiły oderwać go od powziętego zamiaru.

Wkrótce złożył podanie z prośbą o przyjęcie go do śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie.

odsłon: 6137 aktualizowano: 2011-12-31 20:48 Do góry