Spojrzał w okno. Drobny deszcz zacinał i spływał po szybach gęstymi łzami. W jękliwych uderzeniach szklistych kropel była nuda, przygnębienie niemal rozpacz. Krótki listopadowy dzień pochylał się nad światem szarością, obwisłych chmur. Przytłaczały one ziemię, zwężając widnokrąg, przytłaczały mokre, oślizgłe wilgocią dachy, nagie drzewa i ludzką posmutniałą duszę.
Paweł wpatrzył się w popielaty kożuch nisko sunących chmur. Zapomniał się na chwilę. Zdania, czytane w otwartej książce, pokurczyły się w nieistnienie, pierzchły gdzieś jak płochliwe jaskółki. Myśli jego pomknęły wstecz. Wakacje w 1935 roku minęły, jak sen. Ze wspomnienia o nich fosforyzuje plamą blasku parę dni najgłębszych przeżyć z Jasnej Góry. Trudno zapomnieć o tych dniach i o tych przeżyciach. Zresztą obraz Jej, Królowej nieba, pozostał w duszy jego miłością wytłoczony, jak na sztandarze wyhaftowany złotem.
Z Nią - Niepokalaną - brnął dalej przez dni pracy. Ukończył już dwuletnie studia gnieźnieńskie. Obecnie pochłonęła go teologia. W teologii odnalazł pewną świeżość, owiewającą skostniałego - w suchych studiach - ducha, Mówiła przynajmniej - bezpośrednio, lub pośrednio - o Bogu.
A po niebie sunęły wciąż zwaliste, brzegami postrzępione, obwisłe chmury.
Paweł uprzytomnił sobie, że traci czas. Pochylił się nad książką z „moralnej” - odsuwając myśli rozpraszające - i wgłębiając się w nią znów niepodzielnie.
Nagłe pukanie do drzwi przerwało mu usystematyzowany bieg myśli. - Ksiądz Rektor prosi.
Paweł zerwał się - jak się zawsze zrywał na wołanie przełożonego - i pobiegł po schodach na górę. Przełożonego jednak nie zastał w pokoju. Ktoś go w tej samej chwili wezwał do rozmownicy.
Paweł oparł się o parapet okna i spojrzał poprzez nie w dal.
Panorama Poznania tonęła w deszczowej szarudze. Mury starego miasta zlewały się w jeden niesamowicie ponury blok.
Fantastycznie tylko wybiegały zeń czerwone mury i zjeżone kolczasto gotyckie profile dwu średniowiecznych budowli. Stylowego kościoła N.M. Panny i gmachu Psałterii.
Przełożony wszedł i oznajmił, że w najbliższą niedzielę uroczyste nabożeństwo z celebrą, które miało być zawieszone, odbędzie się normalnie.
Paweł, jak w Gnieźnie tak i w Poznaniu, miał powierzony sobie urząd mistrza ceremonii. Wrodzona mu energia, szybka orientacja, spryt i rzutkość zwróciła nań uwagę przełożonych, którzy powierzyli mu kierownictwo wszelkimi ceremoniami kościelnymi. Wprawdzie nie było to jeszcze wystarczającym polem działalności dla jego czynnej natury. Pawła bowiem cechowała impulsywność i przedsiębiorczość na większą skalę. Był urodzonym Chrystusowcem, tym, który na duszpasterskiej placówce zagranicą musi nie tylko sam sobie wystarczyć we wszystkim, ale też być w parafii nauczycielem wszelkich zawodów i nauk.
Jak łabędzie w poznańskim parku Wilsona, mknąc po gładkiej tafli stawu, przemknęła listopadowa słota, mrozy grudniowe - „Gwiazdka” wśród osrebrzonych choinek - lutowe zamiecie i roztopy marca. Kwiecień wiatrem i słońcem osuszał już plac, na którym Chrystusowcy-studenci grali w piłkę.
W Pawle ożyła - uśpiona przez zimę - żyłka sportowca. Był nim. Stuprocentowym. Specjalnością jego była piłka nożna. Przy niej nie ustępował nikomu. Zawody, organizowane wśród kleryków, zawsze wieńczyły go zwycięstwem. Solidarny, o jaskrawej wprost prawości, nigdy nie nadużywał zaufania kolegów, ni swego sprytu i orientacji w grze. Przy zabawie tej jednak często potykał się o swoją główną wadę, nad którą pracował życie całe, a która nie łatwo dawała się wyplenić. Walka z nią szła mu opornie.
Gdy po długim panowaniu nad sobą, ćwiczeniu się, różnego rodzaju upokorzeniach i modlitwie, sądził już, że śladu po niej nie zostało, najniespodzianiej oto wybuchała w nim gniewliwości czerwonym płomieniem. Typ temperamentu klasycznego choleryka, Paweł był porywczy i nieraz się unosił. Sposobności po temu - między innymi okolicznościami życia wspólnego - dostarczała też gra w piłkę.
Sport zawsze - w mniejszym, lub większym stopniu - wyzwala w człowieku instynkty zwierzęce, ukryte w nim - w stosunkach towarzyskich - pod powłoką dobrego wychowania i dystynkcji.
Wprawdzie sport Chrystusowców pozbawiony był normalnej brutalności, jaką się ogląda na innych placach sportowych. Ale i oni w tym wypadku wyjątkowo najmniej czarowali uduchowieniem.
To też po każdych zawodach Paweł niespokojnie przeglądał własne sumienie. Zdarzało się, że wyniki tej introspekcji nie były zbyt pocieszające.
Zniechęcenie szło ku niemu chwiejnym, ospałym krokiem... Ale on otrząsał się, zrywał na równe nogi, zaciskał zęby i biegł naprzód, na przekór swoim wadom. - Muszę zwyciężyć? Muszę się przełamać, przewalczyć! „Wszystko mogę w Tym, który mię umacnia”...
Zazieleniły się już po raz czwarty, odkąd Paweł przybył do Poznania, jego wspaniałe parki i ogrody.
Płaczące wierzby nad lustrem stawów, w parku Marcinkowskiego, opuściły do wody wiotkie wici gałęzi, okryte seledynową mgłą delikatnego listowia. Najprzód pachniały bzy i akacje, sypiące na ławki i ścieżki alei śnieg opadającego kwiecia.
Po rabatach czerwieniły się ogniste płomyki tulipanów. Potem jaśminy i krzewy pnących róż odurzały zachwytem spacerowiczów.
Biało-srebrzyste fontanny rozpylały po kwietnikach chłód wodnego pyłu.
Paweł lubił Górne i Nowe Miasto. W godzinie przechadzki chętnie szedł tu, gdzie kwietniki rozrzucone po skwerach i ulicach, jak kolorowe makaty na ścianie, czy wzorzyste tureckie szale, mieniły się stubarwnie w słońcu.
Był tu też rozmach i rozpęd pracowitego, pośpiesznego życia, jego gorączkowe tętno, wielkomiejski ruch. A obok - cisza prawie wiejska ze śpiewem ptasząt w gałęziach starych drzew wielkich, szumiących parków.
Zielone wstęgi alei opływały miasto, jak rzeka, spokojnym łukiem, otwierającym ku Warcie swe ramiona. Poza nim - jak sięgnąć okiem - zieleniejąca bajka dzielnic willowych.
Wiosna rozbłękitniona, słoneczna i rozświergotana zapraszała gorącym szeptem, gwałtem ciągnęła Pawła do tych parków, zanoszących się radosnym ćwierkaniem ptasząt i w pole, brzęczące kapelą pszczół. ... Choć na godzinkę tylko, na dwie - samotnie, bez niczyjego towarzystwa - napatrzyć się niebu szafirowemu, leżąc wprost plecami na trawie... nasłuchać sie pieśni słowiczej, której nasłuchać się, ni nasycić niepodobna. Ale Paweł nie mógł, nie!... Poza przepisanym spacerem nie wyjrzał ze swej białej, ubogiej celi. Stos książek leżał na stole. Z zakładkami na poszczególnych stronicach, z lekkimi krzyżykami, znaczonymi ołówkiem w celu podkreślenia ważności niektórych ustępów. Otwarte do czytania lub dawno nietknięte z niewidocznym prawie nalotem kurzu.
„Historia Kościoła”, „Prawo kanoniczne”, „Teologia dogmatyczna”, „Teologia moralna”. Każdy rok dorzucał do kleryckiego indeksu Pawła kilka nowych przedmiotów.
Śpieszył się z pracą ogromnie. Z pilnością wprost niespotykaną tkwił ciągle nad książką. Trudno go było od niej oderwać. Siedziałby tak pewnie dzień i noc, gdyby regulamin domowy pozwalał na to. Jednak przewidująca troska przełożonych strzegła młodych zapaleńców przed zmarnowaniem zdrowia.
Dzień, w którym Paweł miał przyjąć święcenia kapłańskie, zbliżał się ku niemu wielkimi krokami. To było powodem jego potęgującej się wciąż pilności w pracy, jego zamyślenia i powagi - z dniem każdym coraz mocniej ocieniającej czoło.
Przyjął już cztery święcenia mniejsze, a w dniu 9 października 1938 r. święcenia subdiakonatu z rąk Ks. Kardynała Hlonda. Dzień ten był tak wielkim i uroczystym w jego życiu, tak głęboko przeżył go duchowo, że dziś jeszcze - gdy przymknie na moment wspomnieniem oczy - odtwarza go w sobie z równą - jak wówczas - siłą i emocją. I wciąż jednakowo wyraźnie, dobitnie brzmią w uszach jego prymasowskie słowa: „Synowie ukochani, w chwili poprzedzającej święcenia subdiakonatu, rozważcie i głęboko się zastanówcie nad tym, o jaki ciężar dziś prosicie. ... Zobowiążecie się, za pomocą Bożą, zachowywać czystość i trwać w służbie Kościoła przez całe życie. Dlatego więc, póki jeszcze czas, rozważcie to. A jeśli trwacie w waszym świętym postanowieniu, zbliżcie się tu, w Imię Pańskie”.
Paweł już dawno nic nie miał do rozważania. Chyba, to tylko, jak wielkie jest miłosierdzie Pańskie, co obrało go Sobie za skarbiec Swych łask i przedmiot zmiłowania. On już dawno postawił wszystko na jednej karcie... splamionej Krwią odkupienia. Droga jego nie znała powrotu. Krzyżowa to droga, bolesna, ale nie wyrzekłby się jej za nic, za żadne skarby i obietnice świata. Wiedział, że znajdzie na niej kolce i łzy, ale nie zamieniłby ich za żadne najmilsze uśmiechy.
Bo - królewską jest droga krzyża. On zresztą na to się narodził - czuł to - by iść w orszaku Jezusowym, jako najbliższy towarzysz Jego. I każdy inny los, po który by zechciał Paweł sięgnąć, nie byłby dopasowany do jego struktury duchowej. Jak cudze, pożyczone ubranie. Każdy inny krzyż zsunąłby się z Pawłowych ramion - za wąskich, lub za szerokich do jego przecznicy.
Nie miał przeto nic do rozważenia. Nie potrafiłby nie być Jezusowym.
Szedł więc duszą ku Niemu z ramionami rozwartymi tęsknotą...
Brzmiały na przemian słowa Biskupa, archidiakona, brzmiały śpiewy i modlitwy. A Paweł wciąż trwał duchem u Jezusowych nóg, prowadząc z Nim dialog miłości i oddania. Wezwano go, by zbliżył się do celebransa. Podano mu złoty kielich mszalny i patenę. Dotykał tych świętych naczyń ze czcią, podczas gdy Książę Kościoła wymawiał nad nim słowa sakramentalne.
Włączyły one Pawła do grona sług ołtarza.
Odtąd żył tylko atmosferą tego ołtarza. Mimo zupełnego oddania się nauce, był w nim jak gdyby drugi umysł, druga dusza, która dzień i noc trwała na klęczkach przed sanktuarium - miejscem Świętego świętych - gotując się modlitwą na przyjęcie łaski kapłaństwa. Czuł się nieskończenie jej niegodnym, a jednocześnie miłość kazała mu tęsknić do jej przyjścia.
Paweł chciał mieć oczy czyste, jak kryształ, by patrzeć nimi spokojnie i długo na Hostię św. w czasie swej pierwszej Mszy. Chciał mieć ręce niewinnością białe, jak lilie, by pieścić nimi Hostię św. Chciał mieć usta niedotknięte grzechem - żadnym jego najlżejszym pyłkiem - by wymawiać nimi święte słowa konsekracji nad chlebem, co się w Bożą Hostię zmieni. Chciał mieć duszę białą jak śniegów obrus, by u jej stołu zasiadł Jezus do paschy, jak w Wieczerniku.
Jezus z Hostii świętej.
Święcenia diakonatu, potem presbiteratu były dlań stopniami, po których wstępował na tę górę odosobnienia , gdzie się złociła św. arka tajemniczego kapłaństwa. Po purpurze wspaniałości tych chwil - jak po marmurowych schodach wysłanych czerwienią - szedł duszą ku swemu, promienistemu przeznaczeniu.