Suscipe, sante Pater...


Naprzód szept, potem gwar, jak w ulu, przeleciał zwartą gromadą. Tłum zafalował, zaszeleścił szerokimi spódnicami kobiet. Dziewczęta nawoływały się rozgorączkowane, dzwoniąc sznurami czerwonych korali o złote krzyżyki na szyi.

- Jedzie, jedzie! wołano ze wszystkie stron, wzniosły się w górę feretrony, przybrane w purpurę piwonii, załopotały na wietrze sztandary z wizerunkami M.B. Częstochowskiej i Piekarskiej.

Pociąg dopadał dworca, zwalniając biegu. Zadudniała ziemia od jego ciężaru. Z sapaniem i wzdychaniem ciężkim wtoczyła się lokomotywa, wyrzucając z boków kłęby białej, wilgotnej, gorącej pary. Zmęczony chrapliwy jej oddechu oblał warem stojących na peronie.

Ks. Paweł zerwał się i już otwierał drzwi wagonu, aby wysiąść, gdy nagle twarz jego przeciągnęła się zdumieniem. W jednej chwili zrozumiał wszystko. - Alojzy, widzisz?! zawołał, z odcieniem smutku w głosie, do przyjaciela, zdejmującego z półki walizkę. Ks. Dudek przystanął i spojrzał w okno.

...Barwiły się kobiece głowy „purpurkami”, strojne koronkowe czepce odbijały od swej bieli promienie słońca.

Mężczyźni pozdejmowali szerokie czarne kapelusze i czapki-lisice, wyprostowali się jak na paradzie. Granatowe kapoty, obszyte barwnymi wypustkami, srebrzące się guzami, podnosiły uroczystość ich postawy. Słońce zapalało je gwiazdami.

- Ja nie pójdę z taką procesją! Nie chcę tej parady, wystawności! Ze zniechęceniem i lekkim rozdrażnieniem zawołał z cicha ks. Paweł. Wrodzona mu skromność zaoponowała stanowczo - w pierwszym odruchu - zażenowaniem.

Ks. Paweł, typowy Ślązak, zewnątrz twardy, czasem nieco szorstki i kanciasty, bez przesłodzonego sentymentu, bez pozy wzniosłości i patetycznych gestów, nie reklamujący swej cnoty, nie miał pobożności na pokaz. Nie lubił swych czynów wydmuchiwać sztucznie do rozmiarów wielkości, ani w deklamacjach wygłaszać nastrojowych uczuć. Wolał ukrycie, milczenie.

Towarzysz podróży musiał aż użyć jaskrawo przekonywujących argumentów aby go przekonać. Dał się wreszcie namówić. I, by nie sprawić przykrości ludowi, co z tak szczerym sercem przybył gromadnie witać swych kapłanów, poszedł z nim Ks. Paweł procesjonalnie do rodzinnej wsi, Paprocan.

5 czerwca 1939 r. I znów uroczyście wwiedli go do kościoła. W strojach barwnych, w bieli, z kwiatami, z chorągwiami i śpiewem.

Paweł szedł ze spuszczonym wzrokiem, pochylony nieco wewnętrznym zawstydzeniem. To, co mu składał w hołdzie uznania oddany, miłujący lud odnosił do Pana Zastępów. Ich serca znosił do Jego stóp. I tylko „Magnificat” pokornie szeptała jego dusza, klęcząca i rozmodlona przed Nim.

Pierwsza Msza. Tak długo, serdecznie, tęsknie i ufnie czekał na chwilę ową.

Zakwitała przed nim w snach, jak wiosna, złociła się promieniami Bożych łask, błękitniała niebem obietnic. Poezja wyniszczenia ofiarnej Hostii bielą swą przykuwała wzrok jego duszy. Złoty kielich lśnił pożądaniem... Purpurowo przelewała się w nim Boska Krew...

Zgiął się u ołtarza tym najpierwszym, najniższym zgięciem, co się słało przed Panem ukorzeniem, uwielbieniem, prośbą. Jak kłos powiewem burzy wydłużony ponad ziemią w pokłonie.

Introibo ad altare Dei, ad Deum, qui laetificat iuventutem meam.

Wreszcie! Wreszcie, Boże mój, przystępuję do ołtarza Twego. Przystępuję, idę na górę świętą. I już nie zejdę z niej duchem, bo ponad wszystko droższa mi cisza przybytku Twego.

Tyś weselem, umiłowaniem młodości mojej. Nie przeminie ona w Tobie, boś wiecznym odrodzeniem duszy, której nie spali grzech. Judica me Deus...

Bądź mym Sędzią! Wejrzyj w moje wszystkie sprawy, roztrząśnij sumienie moje. Niech wzrok Twój przewierca każdą mą myśl. Niech się oblicze Twoje nade mną pochyli. Bądź mi Sędzią. Choćby mi grzech roztrzaskał serce na pył zwątpień i rozpaczy, Miłosierdzie Twoje ufność mi przywróci. Z miłością zawsze osądzisz mnie, Boże mój, dlatego Ty tylko bądź mi Sędzią...

Confiteor tibi in cithara Deus, Deus meus...

Jak na cytrze, na strunach mej duszy wszystkimi tonami chwalić Cię pragnę, Boże mój.

Tym wszystkim, co się uśmiecha w niej pokojem, pragnieniem zrywa, wyrzeka w bólu i płacze smutkiem bez łez. Trud, co zalewa Ją krwią zmęczenia; gorycz, co nocą osłania oczy - to też ton życia, to pieśń... Wiem, że nie laury przyniesie mi praca, ale te ciernie, co Twą głowę wieńczą. Ale, o Boże, to moje wesele. To dźwięk mej cytry...

Bądź pochwalon, Panie!...

...Z grzechów przed Tobą spowiadam się jawnie. Confiteor Deo omnipotenti. Jak piasek liczne rozsypię swe winy przed miłosierdzia Twego wzrokiem, Panie. Jak zżółkłe liście w jesiennym poranku. Krew Jezusowa rosą na nie padnie.

- Indulgentiam, absolutionem, et remissionem peccatorum.

Krew przebaczenia, zmazań, odpuszczenia.

Potężne „Kyrie” dźwigające się z chóru, jak taranem przebijało sklepienie tyskiego kościoła.

Ks. Paweł stał w pośrodku u ołtarza, ze złożonymi dłońmi, łącząc się z tym Kyrie błagalnym.

Kwiaty, piętrzące się wysoko, odurzały swą wonią. Różowe piwonie, wśród jaśminu, adoracją pochylały ząbkowane głowy. I milczały. Pszczoła zabłąkana, zwabiona aromatem wosku i kwiatów, z brzękiem przesunęła się po ich owalach.

Paweł chciałby, żeby ta Msza Prymicyjna trwała zawsze - całe życie - wieki.

Obecność Boża była w nim. Chwile promieniowania jej przebłyskiwały szczęściem wieczności.

Duchowieństwo, asystujące, służyło mu, przyklękiwało, wchodziło i schodziło po stopniach ołtarza. Białe dalmatyki, białe komże. Uroczysty, radosny, triumfujący Bożą chwałą ruch. Tłum napierał na drewniane presbiterium aż skrzypiało i trzeszczało pod naciskiem. Zielone brzózki, przymocowane doń, chwiały się rozpaczliwie, grożąc upadkiem. Wieńce, uwite z widłaku i liści, zwisające od stropu, chwiały się również, targane u swych przymocować przez ruchomą masę ludu. Gorąco ściekało po twarzach potem i woskiem topiących się na ołtarzu świec.

Ks. Paweł wyprostowany, prawie nieruchomy, skupiony wprost nadludzko, zdumiewająco... Jakiś cichy i spokojny w gestach - uciszeniem i spokojem wnętrza. Jakby nic nie słyszał, nie widział nic. Jakby to, co z ambony mówił jego katecheta, ks. Tomala, nie do niego się odnosiło.

A barwnie i żywo snuł kaznodzieja powieść ciężkiej młodości Prymicjanta. Ciepłem własnego serca naświetlał ją, wzruszony bohaterską wytrwałością ukochanego ucznia. Lud płakał. Płakała matka łzami szczęścia.

Ten zaś, o którym mówiono, myślał tylko, że oto za chwilę wzniesie złotą patenę z bielejącą na niej hostią.

Że to jego pierwsze ofiarowanie. Poprzedzane tysiące razy ofiarowaniem ducha. I zawarł w tym geście wzniesienia pateny całą treść swego życia wznoszonego wciąż do poziomu mszalnego ofiarowania. Całą dążność ducha, pnącego się ku iglicom najwyższych szczytów.

Suscipe, Sancte Pater, omnipotens aeterne Deus, hanc immaculatam hostiam...

Prefacja zbliżała go do chwili konsekracji. Jak łódź na fali - rozmodlenia, oczekiwania fali - uderzeniem wiosła - słowem każdym - niosła go do brzegu dotknięcie, ujrzenia, poznania Boga.

Jeszcze Sanctus, jeszcze Memento Domine famulorum famulorumque tuorum... Dzwonki srebrzyście zapowiedziały Jego przyjście. Wyciągnął ręce błogosławieństwem, jak Pan w Wieczerniku.

Sygnały. Z hałasem lud runął na kolana. Westchnienie przejęcia, podziwu przeleciało wzdłuż nawy powiewem.

Ks. Paweł zbladł. Ogarnęła go nagła trwoga przed wielkością Boga - którego ma przywołać - nicością własną. Zadrżały ręce, sięgające po biały opłatek chleba. Chciałby, jak Piotr - wymawiający się, by mu Pan nie umył nóg - wołać z przestrachem: Nie mnie, nie mnie, o Boże, ta łaska! Jam nie godzien tego. Pasował się z ogromem wzruszenia rozsadzającego mu pierś, z pokornym przeczuciem swej niegodności, ogarniającym go przemożną siłą.

Ręce jego zastygły w ujęciu chleba. Wtem dzwonki po raz drugi dźwiękły. W głosie ich było żądanie, naglenie, przyspieszający rozkaz, coś nieodwołalnego, coś co już się ma stać i stać się musi.

Paweł zgiął się ponad ołtarzem.

Qui pridie, quam pateretur, accepit panem in sanctas ac venerabiles manus suas...

Szept celebransa przeszedł w tchnienie. Hoc est enim corpus meum.

Przyklęknął.

- Chciałby paść na twarz ze szczęścia, uwielbienia, wdzięczności... i trwać tak do zemdlenia, do skonania. Pan mój i Bóg mój.

Gdy wyciągnął ręce prosto w górę, uwieńczone Hostią świętą, jakby zakwitłe lilią... Gdy złoty kielich chłodem metalu dotknął ich, ocucił z bezwładu bojaźni i obciążył - wzniesione, jak gronem dojrzałym - cud Przemienienia oblał duszę jego rumieńcem mocy, spokoju i tej pewności siebie, jaką bierze z Boga oddany Mu sługa.

„Już nie będę was zwał sługami, ale przyjaciółmi”.

Od tej szczytowej i zarazem przełomowej - we Mszy św. i w życiu Pawła - chwili Przeistoczenia, prośby jego - zawarte w przecudnych formułkach modlitw mszalnych - spływały do stóp Przedwiecznego Ojca spokojem, ciszą.

Może były podobne spokojowi Chrystusowych modlitw, po wypiciu w Getsemani kielicha z rąk anielskich, lub tym jego ostatnim dopowiedzeniom po wielkim „Consummatum est” na krzyżu.

„Pater noster” wyśpiewane więcej zachwytem, niż prośbą... Suchy, bolesny wprost trzask symbolicznie łamanej Hostii...

Agnus Dei Janowe, dolatujące echem sprzed stuleci, z nad modrych fal Jordanu...

Panem caelestum accipiam...

Komunia święta. Jezusowe Ciało składa kapłan w duszy swej, jak w grobie wykutym w skale.

Jezus zeń wyjdzie tylko zmartwychwstaniem przez zmartwychwstanie duszy Pawła.

Po Mszy św. lud tłumnie rzucił mu się do rąk. On błogosławił, kładąc swe dłonie poświęcone na głowach - z modlitwą, z półuśmiechem zadumanie. Moc błogosławienia wziął z Jezusa i czynił to, jak On przed wiekami. Całowano jego ręce, jak relikwiarze, ze czcią należną Bożemu słudze, z miłością i prostotą dzieci.

Konsekrowane kapłańskie ręce.

odsłon: 4165 aktualizowano: 2011-12-31 17:06 Do góry