W przededniu wolności.


Na wysokim wzniesieniu, dominującym nad całą okolicą, leżą Lędziny, wioska górnośląska. Jeszcze wyżej, na wzgórzu, co u swych stóp pozostawia przypadłe doń drobne domki wsi, wznosi się odosobnioną dumą kościół św. Klemensa.

Dostojny w swej starości, otoczony wiekową tradycją, sięgający pamięcią w pierwsze wieki chrześcijaństwa w Polsce, śni może jeszcze we wspomnieniach swych o św. Cyrylu i Metodym, co tu rzucili najpierwsze błogosławione ziarna Chrystusowej nauki.

Ks. Paweł nawet się nie spodziewał, że ten kościół, ta nowa placówka jego pracy, takim urokiem podbije mu serce i przykuje do siebie... na zawsze. Nie spodziewał się, że już z lędzińskiej ziemi nie oddali się nigdy.

Jak spragniony podróżny, gdzieś na Saharze zabłąkany, przypada chciwie do źródła wody, tak Ks. Paweł, nie syty nigdy pracy dla Boga, rzucił się w wir parafialnej pracy. Ona była mu w pustyni życia źródłem, z którego pił gorzki i orzeźwiający napój ofiary.

Praca duszpasterska miała tu specjalnie trudne warunki. Parafia, jedna z największych parafii wiejskich na Śląsku, liczy 6.000 dusz. Kościół na wysokim wzgórzu, oddalony od ludzkich osiedli. Szczególnie dawało się to we znaki w późnej jesieni, gdy wczesne zmierzchy sadzą nocy przysypią świat.

I w zimie, kiedy zaspy śnieżne skryją doły terenu, wzniesieniom zaś nadadzą odmienny kształt.

Kapłan, wzywany z wiatykiem do umierającego - o różnych porach dnia i nocy - zna te wszystkie przeszkody, trudne do ominięcia w nocną ćmę.

Kościół parafialny, leżący we wsi u stóp wzgórza, ułatwiał niegdyś pracę duchowieństwu swym dogodnym położeniem. W r. 1922 spłonął niestety od uderzenia pioruna i odtąd centrum parafialnego życia przeniosło się do kościoła św. Klemensa.

Ks. Paweł podporządkował się całkowicie władzy swego proboszcza. Jak w domach zakonnych zadziwiał zawsze swych współtowarzyszy idealnym zlaniem swej woli z wolą przełożonych, całkowitym zdaniem się na ich sąd i rozporządzenia, tak i tu był nieustannym zbudowaniem dla ks. proboszcza w chętnym podporządkowaniu się jego instrukcjom. Szanował go jako swego zwierzchnika i z uprzedzającą gotowością spełniał wszystkie jego żądania. Starał się usunąć z jego drogi trudności i powikłania kłopotliwych sytuacji - jakie narzuca życie, szczególnie w warunkach okupacji. - Brał raczej na siebie przykrość odpowiedzialności i trud.

Miłość dla człowieka, której zawsze miał pełne serce i która coraz mocniej wzbierała w nim, dyktowała mu na każdym kroku słowa i czyny. Codziennie wypełniał jakiś jeden punkt programu Chrystusowej ewangelii miłowania. Całym zaś życiem swym rozwiązał - trudny do rozwiązania - problem miłości bliźniego.

Ks. Paweł chciał być wszędzie tam, gdzie niedola, opuszczenie, smutek przyzywał obecności drugiego człowieka.

Wyszukał polskich księży, ukrywających się przed policją niemiecką i niósł im kapłańską pociechę w formie spowiedzi i Komunii św. Niósł im na dłoni swoje braterskie serce, co chciało o wszystkich pamiętać, wszystkich ogarniać i kochać. Dla Jezusa. Wspomagał ich materialnie, posyłając intencje mszalne wraz z ofiarą i dzielił się z nimi ostatkami. Ryzykował własną wolność, narażając się czujnemu szpiegostwu wroga. Niepoprawna odwaga była - i pozostała do końca - jego chwałą i zgubą.

Miłość prowadzi go dalej.

Postarał się o adresy rodziców wszystkich aresztowanych kapłanów-Chrystusowców i posyłał im paczki żywnościowe, lub pieniądze.

...Przez szybę, zakurzoną od strony zewnętrznej domu - od ulicy - wpada do pokoiku mętne, żółtawe światło dnia. Szare ściany, odrapane przy drzwiach, mają w sobie smutek mieszkań ubogich ludzi. Podłoga, dawno niezamiatana, robi wrażenie miejscami spuchniętej od popielatego pyłu. W kącie łóżko pod obrazkiem Częstochowskiej, za który zatknięto zeschłą gałązkę palmy.

Blada kobieta, przykryta nędznym pledem, z trudnością oddycha. Głód. Na lekarstwo nie ma pieniędzy. Mąż zmarł. Po synach wypłakała już oczy. Jednego zawierucha wojny zagnała gdzieś na krańce świata. Drugi - ksiądz, Chrystusowiec - gnije w więziennym lochu. Ciężko samotnej, opuszczonej matce staruszce. Straciła najbliższych, nikogo więcej nie ma na świecie. I nikt o niej nie pomyśli, nikt chorej nie dopomoże. - Bo i któżby mógł dopomóc w tych czasach tak ciężkich dla wszystkich? Leży - rozmyśla gorzko - zapada w sen osłabienia - przebudza się i myśli wciąż o swej smutnej doli.

Wtem nagłe, mocne pukanie do drzwi. Zerwała się przerażona, że to znów gestapo. Wszedł listonosz i wręczył jej paczkę.

- Paczka! - Co za niespodzianka i co za radość!...

Nie może ze zdumienia przyjść do słowa. Wzruszenie odebrało jej siły. Długą, długą chwilę siedzi bez ruchu.

- Od kogo ta paczka? Skąd? Sięga po okulary, zakłada drżącymi rękami i czyta. „Nadawca: Ks. Paweł Kontny, Lędziny, pow. Pszczyński”. A w pudle - każda z takich opuszczonych matek - znajduje kartkę z imieniem swego syna. Od Waszego Stacha... Władka... Romana.

Ks. Paweł wszystkim tym nieznanym sobie rodzicom swych zakonnych współbraci chciał zastąpić ich nieobecne dzieci.

Kiedy posyłał, czy osobiście wręczał zapomogi w formie pieniędzy, lub produktów żywnościowych, miał zwyczaj mawiać: - „To daje wasz syn”. „To od waszego Mariana”. „To w imieniu waszego Stacha”.

Od wiernych swojej parafii nie odstępował sercem ni na krok. Był to prawdziwy pasterz. Nie stylizowany. Nie od święta tylko, szumnych przemówień i występów patetycznych. To był ich - dosłownie - Ksiądz. Na co dzień. Wyszedł z tego śląskiego twardego, pracowitego ludu i wrócił doń - twardy dla siebie, pracowity, nieustępliwy wobec przeciwności, oddany we wszystkim do ostatka, do dna. Kochał swój lud, rozumiał go, wnikał w jego duszę i troski tej duszy w swoją duszę brał.

Lud - nawzajem - kochał go całym przywiązaniem wielkiego, zbiorowego serca.

Kochał go, gdy przy ołtarzu rozmodlony, prześwietlony bliskością Boga składał Mu - w ich wszystkich imieniu - Przenajświętszą Ofiarę. Kochał, gdy przemawiał od bożego ołtarza szczerze, prosto, gorąco, odważnie. I kochał, gdy szedł z nim dzielić znój pracy - spocony, zakurzony, zabłocony.

Kiedy front niemiecki na wschodzie począł słabnąć i załamywać się, rząd okupacyjny zmuszał ludność całego Śląska do kopania rowów strzeleckich. Duchowieństwo również nie było od tego wyłączone.

Ks. Paweł jest duszą tych przymusowych ciężkich robót. Jego humor, pogoda usposobienia, naturalność i takt w zachowaniu się stwarza miłą, rodzinną, bezchmurną atmosferę. W towarzystwie takim ciężar łopaty, wyrzucającej wilgotną ziemię, mniej męczy i mniej rozgorycza. Obecność jego była żywym słowem apostolstwa wiary i nadziei w przetrwanie. Przesypując żółty piasek, żwir i kamienie, przesypywał też ze swojej w ich zasępioną, zniechęconą duszę promienistość bożej pogody, Bożego uwielbienia.

Niewola ciążyła coraz mocniej. Coraz ciaśniej najeźdźca zaciskał pętlicę niewoli na szyi napadniętego Narodu polskiego. Atmosfera dusiła. Nie było czym oddychać! Przepisy hitlerowskiego prawa krępowały działalność duszpasterską, ograniczały swobodę ruchów. Słowo Boże - głoszone w języku polskim z ambony - raziło pruskie ucho.

Toteż ks. Paweł z niewypowiedzianym uczuciem nadziei, tęsknoty, radości - to znów niepewności, niepokoju i chwilowego zwątpienia - nasłuchiwał wieści, przedzierających się niejasnym echem ze wschodniego frontu. Tak bardzo czekał tej chwili, kiedy znów z podium ambony odezwie się do powierzonych sobie dusz mową - najbliższą im na świecie! - prześliczną, ukochaną mową polską. Tą mową, co na obcej ziemi przypomina się, jak szczebiot szarego polskiego skowronka. Co pachnie lipami z Czarnolesia i dźwięczy tęsknotą mickiewiczowskiej epopei. Mowa, w której szumią fale Bałtyku, odurza aromat żywicy z białowieskich puszcz i drży echo odbite o ściany Tatr, dzwoniące w ich kryształowym powietrzu. Pospadały w nią chyba z sierpniowego nieba gwiazdy, bo się złoci cała świętymi Imionami Jezusa i Marii.

Zakwitła wskroś polnymi makami, bo serdecznie przybłyska z niej, jak ich czerwień spośród źdźbła zboża.

Ks. Paweł miłował swój język ojczysty - błogosławiony Boży dar - i w nim tylko pragnął opowiadać Chrystusową naukę.

Toteż - z nieopisanym napięciem, z niemilknącą o wolność - czekał. Czekał jak świtu w czarną noc. Jak przesilenia w gorączce choroby. Jak zmartwychwstania w smutnym czuwaniu u Pańskiego Grobu - czekał wyzwolenia swej Ojczyzny.

A ono już szło.

Okupione nowym rozlewem krwi, nową hekatombą ofiar. Zbliżało się od wschodu i zza oceanu. Ciężki jego krok odbijało z oddali echo głuchym hukiem armat, co wstrząsał ziemię dreszczem.

Rok 1945. Pamiętna ofensywa nad Wisłą.

Nareszcie!

Wróg kurczy się, cofa. Wojska radzieckie i polskie, w pościgu za pierzchającymi Niemcami, zajęły dnia 28 stycznia Katowice i tego samego dnia od północy i wschodu wkroczyły do Lędzin.

Wzięto je bez większych walk.

Ks. Paweł wychodził wprost ze siebie. Radość rozsadzała mu pierś. Nie mógł już jej pomieścić w sobie. Przelewał ją w czyn, który przechodził normalne ludzkie siły i ludzką wytrzymałość. Zapał ponosił go - dwoił - troił - udziesięciokrotniał.

Jak niewiasty - co u Jezusowego grobu widziały anioła, mówiącego: „Wstał” - roznosiły potem w zapamiętaniu szczęścia wieść wesela, tak ks. Paweł w tych dniach przełomowych był uosobieniem radości z nadziei zmartwychwstania Ojczyzny. Z opaską białoczerwoną na ramieniu biegał, zarządzał, radził, wzmacniał, pocieszał.

Ze względu na spokój i bezpieczeństwo swych parafian, zorganizował naprędce milicję obywatelską i sam był jej instruktorem. Myślał o wszystkich. O księżach, przebywających w ukryciu, o ludziach, którzy potrzebowali jego pomocy. On nie obawiał się niczego.

Choć drogi roiły się od wojska i niepokój zapachem prochu wisiał jeszcze w powietrzu, ks. Paweł na swym rowerze objeżdżał wszystkie kryjówki, gdzie się czaili bladzi ze strachu ludzie. Był im ojcem, bratem i przyjacielem. Niósł dobre, pokrzepiające, rozumiejące ludzkie słowo i kapłańskie rozgrzeszenie, Boże błogosławieństwo. Łamał swe serce na cząsteczki, rozdrabniał na okruszyny i dawał, dawał, dawał...

- Jezu, przez Ciebie, dla Ciebie i w Tobie... Jak Ty, co mnożysz w milionach Hostii Swe Przenajświętsze Ciało, by wszystkich głodnych nasycić. Jezu, dla Ciebie wszystko. Nawet gdybyś zażądał ofiary z młodego życia - za te dusze - bierz...

Chwilami czuł już straszne zmęczenie. Ale otrząsał się zeń, przełamywał i szedł znów. - Czas życia krótki, a do zrobienia jeszcze tak wiele! Spieszył więc ks. Paweł, spieszył, jakby go ktoś naglił. Już nawet, na spoczynek zabrakło czasu.

Doniesiono mu, że w rękach armii sowieckiej znajduje się znaczna ilość jeńców wojennych Polaków. Byli to Ślązacy, przemocą wcieleni do wojska.

Los rodaków kamieniem troski legł na jego sercu. Udał się więc do władzy sowieckiej z prośbą o ich uwolnienie. Przedstawiał, perswadował, prosił, zabiegał. Nie spoczął aż uzyskał ich zwolnienie. Radość ich była jego radością, gdy 70 niewolników - wolnych już wróciło do swych zagród rodzinnych.

Ofiarował się też ks. Paweł do usług oficerów sowieckich jako tłumacz w sprawach swoich parafian. Dzięki jego pośrednictwu udało się zapobiec różnym nieporozumieniom, co wielu ochroniło od poważnych przykrości.

odsłon: 4082 aktualizowano: 2011-12-31 16:09 Do góry